A gdyby tak rzucić wszystko i polecieć w… Himalaje?

Tomasz Wikliński
22 min readJul 21, 2016

--

Annapurna Circuit Trek — jeden z najbardziej spektakularnych szlaków turystycznych na świecie.

W moim pokoju na wielkiej tablicy korkowej wisi polityczna mapa świata. Skrupulatnie wbijam w nią pinezki w kształcie flag. Na zielono oznaczam miejsca, w których byłem, a na czerwono te, w które chciałbym pojechać. Trzy miesiące temu zamieniłem na “odwiedzony” kolor flagi, która wetknięta była w tablicę najdłużej. W samym sercu Himalajów.

Kiedy wylądowałem w stolicy Nepalu — Katmandu — wciąż nie docierało do mnie, że za dwa dni wyruszę na trekking wokół masywu Annapurny. Przed sobą miałem jeden z najbardziej spektakularnych szlaków turystycznych na świecie. Także bardzo wymagający, liczący na całej długości około 230 kilometrów. Najwyższy punkt? Przełęcz Thorung La — 5416 metrów nad poziomem morza. A startować miałem z Besisahar, które położone jest na ledwie 820 metrach n.p.m. Ogromna różnica wysokości. Ryzyko wystąpienia objawów choroby wysokościowej jest w takich warunkach dość duże. Ujemne temperatury w wyższych partiach gór również potrafią dać o sobie znać. Do tego dochodzi zmęczenie. Na plecy miałem zarzucić plecak ważący dobrych 10 kilogramów. Nawet jak dla mnie, faceta całkiem nieźle zaprawionego jeśli chodzi o górskie wycieczki, wydawało się to szaleństwem.

I szaleństwem faktycznie było

ACT (Annapurna Circuit Trek) oznaczony jest na całej długości na biało-czerwono. Idąc, przez cały czas miałem wrażenie, że zmierzam do domu.

Annapurna Circuit Trek to najcudowniejsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu. Prawdziwy test dla ciała i ducha, którego ukończenie daje niesamowitą satysfakcję, która w moim przypadku jest tym większa, że całą wyprawę, od pierwszego do ostatniego punktu, zaplanowałem sam. Po drodze spotkałem mnóstwo fantastycznych ludzi, a oczy nacieszyłem widokami nie do opisania. I choć nauczyłem się nie wyciągać aparatu fotograficznego z kieszeni przy każdej nadarzającej się ku temu okazji (pisałem o tym w relacji z mojej podróży po Japonii), to w Nepalu pokus do wciskania spustu migawki było zbyt wiele.

Tak zapamiętam swój ACT.

Jak przygotować się do ACT?

Jeśli miałbym wskazać jedną rzecz, która jest absolutnie niezbędna do przeżycia w Himalajach, to postawiłbym na chęć przeżycia przygody. Maszerujący po szlaku w klapkach Nepalczycy uświadomili mi, że dobry sprzęt owszem, może pomóc w pokonaniu ACT w komfortowych warunkach, ale wypożyczone na Thamelu, turystycznej dzielnicy Kathmandu, podróbki kurtek The North Face też zdadzą egzamin. Pieniądze? Dzień w górach można przeżyć za kilka dolarów. Największym kosztem jest oczywiście przelot. Ale i do Nepalu trafiają się tanie loty. Przecenione bilety można wyrwać już za około 2000 PLN. Ja skorzystałem z promocji Qatar Airways, a niedawno widziałem obniżki w ofercie Holenderskich linii KLM. Co zresztą spowodowało u mnie niemały ból głowy, bo od czasu kiedy z Nepalu wróciłem myślę tylko o tym, żeby tam wrócić. Bariera językowa też nie powinna nikogo odstraszać. Język ciała jest na tyle uniwersalny, że bezproblemowo dogadać można się ze wszystkimi. Poza tym, Nepalczycy całkiem nieźle radzą sobie z angielskim. Zwłaszcza, kiedy chcemy coś od nich kupić. Nie trzeba się też martwić o miejsce do spania. Namioty można zostawić w domu. W każdej z napotykanych po drodze wiosek schronisk jest pod dostatkiem. Wczęści z nich za pokój nic się nie płaci, dopóki na miejscu zjesz śniadanie i kolację. Wystarczy więc ciepły śpiwór i odzież termoaktywna. Powyżej 2000 metrów, nawet w kwietniu, noce mogą być zimne.

Widok na masyw Chulu z wysokości ok. 4400m. W dolinie majaczy Manang.

Ale po kolei, jak w ogóle zabrać się za przygotowania do trekkingu takiego kalibru? Dla mnie przygoda zawsze zaczyna się od mapy. Uwielbiam wertować atlasy geograficzne, podróżować palcem wzdłuż rzek i łańcuchów górskich nadrukowanych na papierze. Mógłbym to robić całymi dniami. Kupiłem więc mapę trekkingu wokół masywu Annapurny z dobrze oznaczonymi szlakami, wraz ze schroniskami wzdłuż nich. Wydanie, które wybrałem, miało nadrukowaną propozycję planu podróży. Wydał mi się przemyślany, posłużył za bazę do moich notatek. Porównałem go jeszcze z opisami tras w przewodniku Lonely Planet i dokładniej przestudiowałem odległości pomiędzy kolejnymi wioskami. Koniec końców dość znacząco go zmodyfikowałem, znając m.in. swoje możliwości, kondycję i czas, jaki miałem na urlop. W Nepalu mogłem zabawić jedynie trzy tygodnie (korporzeczywistość!). To za mało, żeby przejść cały Annapurna Circuit Trek z Besisahar aż do Pokhary, dlatego mniej ciekawą część za przełęczą, czyli najwyższym punktem na trasie, skróciłem sobie lotem krajowym z Jomsomu do Pokhary. Co zresztą samo w sobie uznałem za nie lada atrakcję. Mały samolot, lotnisko w górach, przelot nad Annapurną — to musiało być niesamowite.

Yeti Airlines. Nigdy nie trafiłem na fajniejszą nazwę dla linii lotniczej.

W tym przekonaniu trwałem dopóki, na dwa tygodnie przed wylotem do Nepalu, nie przeczytałem informacji o tym, jak to samolot dokładnie na tej trasie rozbił się krótko po starcie. Zginęli wszyscy pasażerowie. Lotniska w Himalajach, takie jak to w Jomsomie czy Lukli zaliczają się do najniebezpieczniejszych na świecie. Co jakiś czas zdarzają się na nich wypadki. Warto mieć to na uwadze planując podróż. Nie wystraszyłem się jednak na tyle, żeby z pomysłu latania Nepalskimi liniami lotniczymi zrezygnować. W końcu co złego może zdarzyć się na pokładzie linii lotniczych o nadzwyczaj zachęcająco brzmiącej nazwie — Yeti Airlines? Miałem dzięki temu zyskać kilka dni więcej na odpoczynek po zejściu z gór i zdążyć odwiedzić trochę ciekawych miejsc w Katmandu i Pokharze. Bilety można zarezerwować nie ruszając się z kanapy. Kosztują około 90 dolarów.

Ciekawostka. Kiedy w wyszukiwarce Google wpiszecie frazę “Yeti Airlines”, pierwsza wyświetlana pod nią podpowiedź to… “Yeti Airlines crash”.

Charakterystyczny dla Nepalu element krajobrazu. Chorągiewki z mantrami. Pełno ich wszędzie.
Przejście pierwszym wiszącym mostem może przyprawić o szybsze bicie serca.

Planując trekking trzeba pamiętać o kilku podstawowych rzeczach. Po pierwsze, nie warto forsować tempa, nie zgrywać niezniszczalnego, utrzymywać dzienne przewyższenie na poziomie maksymalnie 600 metrów i słuchać swojego ciała. Nie ignorować żadnych niepokojących objawów. Nieustający ból głowy najczęściej jest spowodowany postępującą chorobą wysokościową, która może prowadzić do poważnego uszczerbku na zdrowiu, a nawet śmierci. Na wysokości 5000m n.p.m. naprawdę ciężko się oddycha i warto wcześniej odpowiednio przygotować się do wyprawy kondycyjnie. To punkt drugi — przed wyjazdem sprawdź się zimą w górach. Karkonosze i Tatry nadają się do tego świetnie. Zimowe wejście na Śnieżkę pozwoli Ci przekonać się jak wiele brakuje Ci jeszcze do tego, żeby spróbować się z górą trzy razy wyższą. W swoim planie koniecznie zawrzyj co najmniej dzień na aklimatyzację we wiosce Manang. Zasada to spać niżej niż wchodziło się w dzień. W Manangu jest mnóstwo okazji do wycieczek na duże wysokości, co pozwala świetnie przygotować organizm do przejścia przez przełęcz Thorung La. Po trzecie, pij dużo wody. Co najmniej 2 litry dziennie, żeby zapobiec odwodnieniu, ale 3 lub 4 na pewno Ci nie zaszkodzą, a pomogą znieść organizmowi trudy związane z pokonywaniem coraz większych wysokości. Na szlaku można bez problemu kupić wodę, napełnić butelki w stacjach z bezpieczną do picia wodą lub uzdatniać tę z kranów tabletkami. I najważniejsze — jeśli tylko poczujesz się naprawdę źle, zejdź niżej.

Podsumowując, mój plan ACT wyglądał następująco:

Dzień 1: lądowanie w Katmandu, zameldowanie w hotelu na Thamelu

Dzień 2: organizacja pozwolenia na trekking w Nepal Tourism Board w Katmandu

Dzień 3: Podróż autobusem z Katmandu do Besisahar

Dzień 4: Rozpoczęcie trekkingu. Besisahar — Syange

Dzień 5: Syange — Tal

Dzień 6: Tal — Danakyu

Dzień 7: Danakyu — Chame

Dzień 8: Chame — Górny Pisang

Dzień 9: Górny Pisang — Manang

Dzień 10: Aklimatyzacja wysokogórska w Manangu

Dzień 11: Manang — Thorung Phedi

Dzień 12: Thorung Phedi — Thorung La — Muktinath

Dzień 13: Muktinath — Jomsom

Dzień 14: Dzień awaryjny (w razie opóźnień podczas podrózy)

Dzień 15: Lot z Jomsomu do Pokhary. Koniec trekkingu

Nie śpiesz się. Ciesz się każdą chwilą.

Podczas trekkingu okazało się, że do planowania podszedłem zbyt ostrożnie. Pierwsza część ACT jest zaskakująco łatwa, dlatego dwa początkowe dni połączyłem w jeden dzień marszu, co dało mi dodatkowe 24 godziny na aklimatyzację w Manangu, a dzień awaryjny wykorzystałem na dotarcie z Thorung Phedi do wysokiego obozu przed przełęczą, dzięki czemu najtrudniejszy odcinek trasy znacząco się skrócił.

To kolejna rada. Nie warto ściśle trzymać się planu. Dobrze jest na bieżąco go korygować. Zwłaszcza, że po drodze jest mnóstwo bocznych ścieżek, prowadzących w ciekawe miejsca, które na pewno będziesz chciał zobaczyć, zostać gdzieś dzień dłużej, a niefajne miejscowości po prostu ominąć. Nie śpiesz się. Jeśli tylko możesz, ciesz się każdą minutą.

A co z wizą? Z jakimi jeszcze kosztami trzeba się liczyć?

Żeby wjechać do Nepalu trzeba opłacić wizę. Nie wiąże się to z żadną bolesną papierkologią. Przed wylotem wystarczy wypełnić formularz na rządowej stronie, a na lotnisku w Katmandu zapłacić urzędnikowi 40 dolarów. Z kolei żeby wyruszyć na szlak konieczne będzie wyrobienie pozwolenia na trekking i karty TIMS — Trekkers’ Information Management System. To kolejne 40 dolarów, a wszystko załatwić można w Nepal Tourism Board w Katmandu. Teoretycznie system pozwoleń ma na celu dbanie o bezpieczeństwo turystów. Jeśli ktoś rejestrował się przed wyprawą, a nie zameldował się po dłuższym okresie czasu w punktach kontrolnych na szlaku, który wybrał, można mieć podejrzenie, że stało się coś złego i powinno zacząć się zguby szukać. Odniosłem jednak wrażenie, że to tylko biurokratyczna zabawka, która ma na celu wyciągnięcie pieniędzy od podróżujących. We wniosku o pozwolenie na trekking w rejonie Annapurny trzeba wpisać planowaną trasę, ale nikt nawet nie sprawdził czy mój plan jest w ogóle możliwy do zrealizowania i czy dla przykładu nie przeceniam swoich możliwości. Sami urzędnicy, choć byli bardzo pomocni, mieli niewiele praktycznych informacji i uparcie odsyłali do ulotek porozrzucanych bo stołach. Może to mylne wrażenie. Niewykluczone, że system ten działa bardzo sprawnie, a mi nie było dane przekonać się o jego niezawodności. Inna sprawa, że Nepal to po prostu biedny kraj, którego gospodarka opiera się głownie na turystyce. Nie miałem więc większych oporów, żeby zapłacić za to, co było konieczne. Pozostaje tylko liczyć na to, że pieniądze te wykorzystywane są na ochronę przyrody i utrzymanie parków narodowych w jak najlepszym stanie.

Plecak 70 litrów czy 40 wystarczy?

Nie lubię zabierać ze sobą zbyt wielu rzeczy. Zawsze przed podróżą pakuję plecak w myśl zasady: “im mniej, tym lepiej”. Zbyt ciężki tobół to nic tylko utrapienie. Wszystko co niezbędne do spędzenia trzech tygodni w podróży (sam trekking zajął 15 dni, łącznie w Nepalu byłem dłużej) zmieściłem w 40-litrowym plecaku Deutera. Ale i tak wziąłem za dużo. Z każdym kolejnym krokiem bagaż ciąży coraz bardziej, dlatego dobrze zorganizować go z głową. Przyglądałem się na szlaku ludziom taszczącym wielkie, 60/70-litrowe toboły i nie mogłem zrozumieć co oni tam targają. Lokówkę, toster, suszarkę do włosów?

Tragarze. Nie wiem komu współczułem na szlaku bardziej — im czy młodym, sprawnym ludziom, którzy nie mieli ochoty targać własnych tobołów.

Jeśli chodzi o ubrania to wystarczą dwa cienkie, szybkoschnące t-shirty. Dwie sztuki bielizny termoaktywnej (spodnie i koszulka). Dwie pary skarpet, dwie majtek. Ubrudzone wieczorem pierzesz lub odświeżasz i zostawiasz do wyschnięcia. Jeśli nie zdążyły wyschnąć przez noc, wystarczy przytroczyć do plecaka następnego dnia — przeschną podczas marszu. Sam miałem wszystkiego po trzy pary. Nauczony doświadczeniem zabrałbym o jedną mniej.

Na pierwszą część trekkingu przydadzą się szorty. Później zaś dobre, najlepiej gore-tex’owe długie spodnie. Wraz ze spadkiem temperatur niezbędne będą ciepłe polar i kurtka, rękawiczki, komin i zimowa czapka. Aby osłonic się przed słońcem konieczne będzie jakiekolwiek nakrycie głowy (np. czapka z daszkiem, chusta), okulary przeciwsłoneczne (najlepiej porządne lodowcowe) oraz krem z filtrem — jak najgęstszy. Słońce w Himalajach potrafi spiec bardziej niż na plaży! Przed promieniami słonecznymi trzeba się osłaniać ubraniami.

Jeśli chodzi o buty, to zabrałem ze sobą dwie pary — lekkie biegowe oraz wysokie trekkingowe. Dziś zdecydowałbym się na jedną parę dobrych, trailowych butów biegowych. Szlak jest na tyle dobrze przygotowany, że nie jest moim zdaniem konieczne zabieranie ciężkiego obuwia za kostkę. Choć tutaj warto jeszcze raz zaznaczyć, że byłem Nepalu w kwietniu — w sezonie warunki pogodowe i temperatury są inne. Wtedy rozważyłbym wzięcie trekkingów, większej liczby ciepłych ubrań i odzieży na zmianę. Pomyślałbym też o stuptutach. Tak na wszelki wypadek.

Do plecaka upchnąłem jeszcze śpiwór. Koce, które rozdają w schroniskach nie są pierwszej świeżości. Kije trekkingowe okazały się zbawieniem przy dłuższym marszu. Butelka wielokrotnego użytku także się sprawdziła. Zwłaszcza, że na szlaku jest wiele miejsc, gdzie można ją napełnić. Do tego mój Sony RX-100, którym sfilmowałem wszystko, co widzieliście w filmie przypiętym na górze (kilka ujęć jest dziełem iPhone’a 6s Plus). I oczywiście apteczka — leki przeciwbólowe, na rozstrój żołądka, przeciwgrypowe, plastry na odciski, bandaż. Awaryjnie też Diuramid w razie wystąpienia objawów choroby wysokościowej (dostępny na receptę). Na szczęście nie musiałem wziąć ani jednej tabletki. Zabrałem też zegarek z wysokościomierzem, żeby pilnować zmiany wysokości. Powerbank do naładowania telefonu i aparatu fotograficznego. Ręcznik i kosmetyki. Na sam koniec notes, długopis i mapa. Wspominałem, że uwielbiam mapy?

Część z Was zapewne myślała o tym, żeby organizację wyprawy powierzyć agencji turystycznej, albo wynająć tragarzy lub przewodników pełniących tę funkcję. Jest oczywiście taka możliwość. Za kilkaset dolarów agenci turystyczni załatwią wszystko, ale… jaka w tym przyjemność? Sam wyciągnąłem olbrzymią frajdę z organizacji wszystkiego osobiście. Z szukania informacji w sieci, kartkowania przewodników, oglądania filmów na YouTube i robienia kolejnych notatek, które nanosiłem na mapę. Maszerowanie bez swojego plecaka wydało mi się z kolei żadnym wyzwaniem. To żadne osiągnięcie przejść Annapurna Circuit Trek, kiedy Twój bagaż ktoś taszczy za ciebie. Polecam wszystkim zmierzenie się z tematem organizacji trekkingu. Można to zrobić nie wydając ani złotówki. Zresztą, jeśli doczytałeś ten post aż do tego momentu, to masz już solidną podstawę do tego, aby spróbować zaplanować trekking w Himalajach. Odrobina wysiłku i można ruszać w podróż.

Wioska Tal.

No dobra, ale opowiadaj jak tam jest!

Moj hotel w Katarze. Na tapecie Ziemowit Szczerek i jego “Opowieści z Europy B”.

Lot z Warszawy do Katmandu, z przesiadką w Dausze, powinien trwać około 12 godzin. Moja podróż do Nepalu zajęła prawie 30. Z jakiegoś powodu te bilety są w końcu przeceniane. Na szczęście Qatar Airways to na tyle porządna linia lotnicza, że za niewielką dopłatą, jeśli przesiadka jest dłuższa niż 8 godzin, pozwala dokupić hotel wraz z wyżywieniem i transferem lotniskowym. Zanim więc porwało mnie Katmandu, miałem możliwość porządnie się wyspać. Mało tego, na trasie Doha — Katmandu dostałem darmowy upgrade do klasy biznes! Qatar podczas 5 godzinnego lotu serwuje w niej 4 posiłki, karta win jest bogatsza niż w niejednej restauracji z obrusami, a duszona jagnięcina na obiad — wyborna.

Biznes klasa. Wyższa kultura latania.

Bardzo cieszyłem się, że przed wylądowaniem zaznałem wygód, bowiem Katmandu już na lotnisku dało mi popalić. Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby na pasie bagażowym w hali przylotów jeździły kartony po lodówkach i telewizorach, w których Hindusi i Nepalczycy najwyraźniej przewozili dobytek swojego życia (bo przecież nie lodówki?!). Jakiekolwiek kontrole na lotnisku to fikcja. Strażnicy nie przejmują się tłumami walącymi przez rozgrzane do czerwoności od pikania bramki bezpieczeństwa. W ogóle miejscowi nie mają w zwyczaju czekać w kolejkach, czy ustawiać się grzecznie po odbiór czegokolwiek — w tym wypadku bagażu. Przeciskają się jak tylko mogą, przyjmując przy tym ekwilibrystyczne pozycje, żeby tylko przepchnąć się bliżej celu. Samo czekanie na mój plecak, które zdawało się nie mieć końca, sprawiło, że zdążyłem Katmandu znienawidzić.

Poplątane linie wysokiego napięcia — stały element krajobrazu Katmantu. Nie dziwota, że przerwy w dostawach prądu zdarzają się tu tak często
Jedna z ulic na Thamelu.

Nazajutrz tylko się w tym przekonaniu utwierdziłem. O wiele bardziej lubię miejsca, które są do pewnego stopnia zorganizowane. Katmandu to przepotworny chaos. Wszystko krzyczy, trąbi, jest zakurzone, chce cię rozjechać i nie przejmuje się twoją obecnością. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, a przy tym uważać na naciągaczy. Nie brakowało sprzedawców, którzy próbowali mnie okantować. Negocjacje cenowe to standard. Widząc zachodniego turystę taksówkarz na wejściu zawoła cenę przejazdu o 100% wyższą. Kiedy słyszysz: “Z lotniska do hotelu? 800 rupii!”, to mówisz: “nie dam więcej niż 400”. Taksiarz rzecz jasna się nie zgodzi i zapewni cię, że ma ładne nowe auto. I klimatyzację! Ale kiedy podziękujesz i zaczniesz odchodzić, szybko zmieni zdanie, za kurs skasuje 300 rupii i pozwoli Ci wybrać stację w radiu. Targuj się. Zawsze i z każdym!

Przed wyruszeniem w góry, w Katmandu spędziłem jeden dzień. Załatwiłem pozwolenia na trekking, kupiłem miejscową kartę SIM z pakietem danych i przeorganizowałem bagaż, żeby z samego rana ruszyć na dworzec autobusowy. Każda minuta spędzona w tej nieogarniętej masie pomieszania z poplątaniem przyprawiała mnie o ból głowy. Przed przylotem planowałem zostać tu dłużej i zasmakować miejscowej kultury, ale po 24 godzinach czułem się po prostu zmęczony. To miasto, które jest jak zapuszczony ogród, w którym nieprzycięte gałęzie porozrastały się w niekontrolowanie w każdym z możliwych kierunków i splątały się w sposób niemożliwy do uporządkowania, a do tego zaczęły zarastać działkę sąsiada. I wydaje się, że nikomu nie sprawia to problemu. Zakładam, że można do takiego trybu przywyknąć. Ale na myśl, że “uroki” Katmandu mogą spowszednieć, ogarnia mnie przerażenie.

Cieszyłem się na możliwość wyjazdu ze stolicy. Zastanawiałem się wtedy, czy wszystkie nepalskie miasta wyglądają tak samo. Miałem zaplanowanych kilka dni w Pokharze, a po powrocie z gór zwiedzanie doliny Katmandu. Już wtedy myślałem o tym jak te plany pozmieniać, żeby czas w Himalajach wykorzystać do maksimum. Najpierw trzeba jednak było przemaszerować 200 kilometrów wzdłuż górskiego szlaku.

Na dworzec w Katmandu dotarłem wcześnie rano. Pierwszy autobus wyjeżdża krótko po siódmej. O 6:30 nie było już w nim wolnych miejsc, musiałem poczekać do 8:20. Kupno biletu to żaden problem. Wystarczy tylko pojawić się z plecakiem w okolicach dworca, będącego powiązaną drutem i sznurkiem budą przykrytą szyldami we wszystkich kolorach tęczy, żeby wokół ciebie wylęgło się tuzin sprzedawców zapewniających, że to właśnie ich autobus jest najwygodniejszy. I tu wskazówka — wedle zachodnich standardów żaden nie jest wygodny. Nie ma więc większego sensu przebierać w ofertach.

30, 50? Zmieścimy i 70 osób!
Wielkie sportowe marki są wszędzie.

Mój okazał się wybitnie niewygodny. Pamiętam jak na wycieczkach szkolnych zawsze walczyliśmy o to, kto będzie siedział na tylnej kanapie. Miejsca dla najfajniejszych dzieciaków! Tu posadzono mnie tam od razu. Dlaczego tak się stało dowiedziałem się bardzo szybko. Dzielona kanapa była uszkodzona. Siedzisko wysuwało się co chwilę i pomiędzy nim a oparciem powstawała dziura. Trzeba było je co chwila poprawiać. Potwornie z tyłu telepało. Do tego we znaki dawał się upał. W kwietniu w Nepalu jest bardzo gorąco, 30 stopni celsjusza to nic nadzwyczajnego. Otwarcie okna kończyło się oberwaniem w twarz tumanami kurzu. Gdyby tego było mało, w 30 miejscowym autobusie na koniec trasy jechało bez mała 50 osób, kilka worków cebuli, ziemniaków, kapusty, ryżu i Bóg wie czego jeszcze. Plus to co było na dachu. Chyba też ludzie. Co chwila coś postukiwało, jakby ktoś stąpał po metalowej karoserii. Z Katmandu do Besisahar prowadzi górska droga. Niecałe 180 kilometrów. Przejechanie tego odcinka zajęło 8 godzin. I nawet, gdyby kierowca po drodze nie musiał zmieniać koła, to podróż zajęłaby jedynie pół godziny krócej. Dziś myślę, że to karma. To my, biali, wymyśliliśmy dawno temu, że będziemy kolorowych sadzać w autobusach z tyłu. Tego kwietniowego poranka karma do mnie wróciła.

Zapewne brzmię jakbym narzekał. Europejski mieszczuch przyleciał do innego kręgu kulturowego i wydziwia. Ale nic z tych rzeczy. Podróżowanie transportem publicznym po Azji południowo-wschodniej to swego rodzaju doświadczenie. Wsiadając do tego autobusu wiedziałem na co się piszę. Traktowałem to jak początek przygody. Fajne przeżycie, którego prawdziwość ciężko jednak opisać nie zgrywając się z “wygód”, jakie serwuje nepalski transport publiczny. Uciekałem z Katmandu (na którego specyfikę z kolei nie byłem przygotowany) do lepszego miejsca. Bo przecież mogło być już tylko lepiej. Cieszyłem się nawet, że obok mnie na “fotelu” nie siedziała koza. Za chwilę miałem rozpocząć właściwą część wyprawy. Nic nie było w stanie popsuć tego dnia.

I najważniejsze. Po tej wesołej przejażdżce już nigdy, przenigdy, nie będę narzekał na komunikację miejską w Polsce. MPK, jesteś przecudowne.

A droga wiedzie wprzód i wprzód

Rzeka Marsyangdi ciągnie się wzdłuż szlaku od samego początku.

Wedle pierwotnego planu miałem zostać w Besisahar na noc. Odpocząć, żeby następnego dnia ruszyć w górę rzeki Marsyangdi, wzdłuż której ciągnie się szlak ACT. Paliłem się jednak do maszerowania. I tak 6 kwietnia 2016 roku, o godzinie 16-tej z hakiem, postawiłem pierwszy krok w kierunku przełęczy Thorung La.

Będąc jeszcze w Polsce, naczytałem się w przewodnikach jak bardzo uciążliwe są pierwsze kilometry treku. Budowa drogi miała sprawiać, że szlak spowity jest tumanami kurzu wzniecanymi przez przejeżdżające ciężarówki. Ale lamenty te okazały się być trochę na wyrost. Faktycznie, wywrotki to częsty element krajobrazu (podobnie jak place budowy np. elektrowni) przez kilka dni marszu z Besisahar, ale niedawno wytyczono piesze szlaki po drugiej stronie rzeki, gdzie można spokojnie i komfortowo spacerować. Część przewodników, tych sprzed kilku lat, po prostu ich nie uwzględnia.

Z każdym kolejnym kilometrem widoki stają się coraz piękniejsze.
Syange.

Do wioski Bhulbhule dotarłem jeszcze przed zmrokiem. W schronisku, gdzie się zatrzymałem panował fajny zwyczaj. Kolację trzeba było zamówić przed godziną 19-tą, a jedzenie podano wszystkim gościom równocześnie niedługo później. Wspólne jedzenie to okazja, żeby się poznać. Jak się potem okazało, te same osoby, z którymi jadłem pierwszą kolację, spotykałem potem na szlaku praktycznie do samego końca. Wszyscy pokonywaliśmy dziennie mniej więcej te same odcinki, co najwyżej zatrzymywaliśmy się na noc w różnych schroniskach. Każdy z innej części świata, każdy z własną historią. Jedni w podróży od pół roku. Inni wyrwali się z korporacji na kilkutygodniowe wakacje. Część podróżuje z przewodnikiem, warto wtedy przysiąść się, porozmawiać i dowiedzieć się czegoś o tym, co czeka cię następnego dnia. Podróże kształcą. Można powiedzieć, że to banał. Ale jak najbardziej prawdziwy.

W Bhulbhule jadłem swój pierwszy Dal Bhat — tradycyjne nepalskie danie składające się z gotowanego ryżu, curry, dalu (zupki z warzywami, która w zależności od tego kto gotuje wygląda trochę inaczej) i pikli. Nepalska kuchnia jest prosta, najczęściej wegetariańska, ale przez to lekkostrawna i nie powoduje sensacji żołądkowych. Ważne, aby jeść to, co miejscowi. Kiedy tak robiłem, zawsze byłem pewny, że rano będę gotowy do drogi.

Schroniska są lepsze i gorsze (powiedział kiedyś Paolo Coelho). Zanim zdecydujesz się na konkretne, warto zajrzeć do środka i zobaczyć pokoje. W większości miejsc, w których spałem, warunki trudno opisać przymiotnikiem innym, niż “spartańskie”. Ale byłem przygotowany na niewygody. Nie jechałem w Himalaje po to, żeby zaznać luksusów. Zresztą, po kilkugodzinnym marszu, o godzinie 18-tej, zazwyczaj padałem na łóżko i po pięciu minutach zasypiałem snem tak głębokim, że budziłem się o 5-tej rano nie zważając na łóżkowe deski wpijające się w plecy czy chrapiącego sąsiada.

Jagat w deszczu.

Drugiego dnia miałem dotrzeć do Syange, ale czułem się na tyle dobrze, że zdecydowałem się isć dalej. Zawędrowałem aż do Jagat, gdzie złapał mnie ulewny deszcz. Opady były powodem braku prądu w całej wiosce. Mieszkając w mieście przyzwyczajony jestem do tego, że zawsze, o każdej porze dnia i nocy, gdzieś pali się jakieś źródło światła. Latarnia na ulicy. Witryna sklepowa. Przejeżdżający samochód. Nocą Jagat wyglądał tak samo kiedy zamykałem oczy i je otwierałem. Totalna ciemność. Prawdziwym wyzwaniem było znalezienie w takich warunkach toalety.

Swargadwari Danda — trudno o piękniejszy kawałek skały.

Jeszcze wyżej, jeszcze musisz!

Każdy kolejny dzień marszu to coraz piękniejsze krajobrazy. Majaczące z początku na horyzoncie ośnieżone szczyty Himalajów stawały się coraz wyraźniejsze, potężniejsze. Jeszcze bardziej majestatyczne. Zobaczenie Annapurny na własne oczy potrafi uświadomić jak ogromnym wysiłkiem i odwagą muszą wykazać się himalaiści, którzy co roku zdobywają kolejne szczyty korony świata.

Jeden z najbardziej spektakularnych widoków na szlaku można zobaczyć pomiędzy Danakyu a Chame, gdzie po wschodniej stronie góruje ośmiotysięcznik Manaslu, a po zachodniej Annapurna II. Zapiera dech w piersiach. W takich okolicznościach dołączyłem do Kasi, Łukasza (Polaków można spotkać wszędzie!), Gavina, Oyvinda i Livy, z którymi wspólnie dotarliśmy aż to samego końca treku, rozdzielając się na moment tu i ówdzie, w zależności od tempa, jakie preferowaliśmy. Z tego miejsca serdecznie wszystkich kompanów pozdrawiam. Cheers guys! Thank you so much for every dal bhat and momos that we had together.

Łukasz i Kasia na szlaku.
Turniej łuczniczy w Górnym Pisangu. Facet z pomalowaną twarzą to jego zwycięzca.

Prawdziwie trudny odcinek trekkingu zaczyna się dopiero w Manangu, na wysokości około 3500 metrów n.p.m. Dzień, który nadrobiłem wcześniej, wykorzystałem w Manangu na dodatkową aklimatyzację. Jednodniową wycieczkę nad położone wysoko lodowcowe jezioro oraz do podnóża Gangapurny, z widokiem na lodowiec (o tej porze roku jednak nieobecny). Wspinaczka do jeziora jest nadzwyczaj wyczerpująca, ale wynagradza trudy fantastycznymi widokami na pokaźną część masywu Annapurny, a także szczyty Chulu. Pozwala przy tym przyzwyczaić organizm do wysokości i lepiej znieść przejście przez przełęcz.

Pierwszy raz powyżej 4000 metrów.
Lodowcowe jezioro. 4800 metrów n.p.m.
Ośnieżone szczyty masywu Annapurny.
Idziemy w tym kierunku.
W Manangu jest nawet kino. Puszczają w nim m.in. “7 lat w Tybecie”. Fantastycznie miejsce na obejrzenie tego filmu. Sala kinowa zorganizowana jest w niewielkiej piwnicy, w której poustawiane są drewniane ławki. Skóry jaka pozwalają się ogrzać. Podobnie jak podawana gorąca herbata i… popcorn! Wszystko w cenie 120 ropii, czyli około 1 dolara.

Samo przejście przez Thorung La podzieliłem na dwie części. Jednego dnia z Thorung Phedi (4450m) doszedłem do High Campu (4925m), a dopiero nazajutrz wyruszyłem na przełęcz. Można ten sam odcinek pokonać jednego dnia. Rozłożenie go na dwa ma jednak jedną, ogromną zaletę. Z High Campu wschód słońca robi piorunujące wrażenie.

Droga z Manangu do Thorung Phedi (po lewej) | Thorung Phedi widziane z poziomu High Campu (po prawej)
Widoki z High Campu krótko po wschodzie słońca.

Thank You for Visiting Manang

Po 13 dniach dotarłem na Thorung La. Z trudem zdobyte 5416 metrów. Widok nie jest spektakularny, ale nie o widok na końcu tu chodzi, a samą podróż i walkę z własnymi słabościami. Na górze znajduje się mała herbaciarnia, w której sprzedają nawet Snickersy (są wszędzie!). Do tego tablica pamiątkowa i mnóstwo charakterystycznych dla nepalskiego krajobrazu chorągiewek z mantrami. I hulający wiatr, który z każdą kolejna godziną przybiera na sile. Dlatego warto ostatniego dnia wyruszyć na przełęcz jak najwcześniej, żeby wejść zanim zerwie się wichura.

Było warto!
Pamiątki z przełęczy Thorung La.

Po przekroczeniu przełęczy poczułem, że coś się skończyło. Ale miałem też poczucie spełnienia. Zrobiłem coś, o co jeszcze nie tak dawno bym siebie nie podejrzewał. Samodzielnie zaplanowałem i ukończyłem Annapurna Circuit Trek! No, technicznie jeszcze nie ukończyłem, ale najgorsze (a raczej najlepsze!) było już za mną i byłem na dobrej drodze do szczęśliwego końca.

Pasterze wypasają kozy na zboczach gór w okolicach Muktinath.

Za Thorung La krajobraz zmienia się diametralnie. Z pięknego, górskiego, transformuje się w niemal pustynny. Temperatury zamiast spadać, jak dotychczas, zaczynają rosnąć. W kilka godzin, jeszcze przed zejściem do Muktinath, upał zaczął dawać o sobie znać. Kolejne warstwy ubrań trzeba zdjąć i schować do plecaka, przez co ten, tak jak stawał się z dnia na dzień odrobinę lżejszy, teraz przybierał na wadze ze zdwojoną siłą.

Ostatni dzień trekkingu to bite 7 godzin marszu z Muktinath do Jomsomu. Dla mnie, kiedy odczuwałem już trudy wędrówki, ten fragment był najtrudniejszy i dłużył się w nieskończoność. Następnego dnia lot do Pokhary. Koniec.

Czy masz ze sobą jakieś niebezpiecznie przedmioty?

Kiedy bookowałem bilety na stronie Yeti Airlines myślałem, że wiem, na co się piszę. Mały samolot, małe lotnisko. Pewnie będzie wiało, trochę zatrzęsie.

Okazało się, że nie miałem zielonego pojęcia co mnie czeka.

Loty z Jomsomu odbywają się tylko rano. Po godzinie 10-tej zrywają się takie wiatry, że nie sposób tu wystartować. W dniu, kiedy leciałem ja, wiało wyjątkowo. Kiedy tylko wstałem rano wiatr niemal zerwał mi z głowy czapkę. W drodze na lotnisko mijałem kolejnych Nepalczyków, witając się głośnym i uprzejmym “namaste!”. Część z nich niosła w koszach na plecach worki warzyw. Zastanawiałem się, czy te worki nie polecą razem ze mną samolotem. Nie zdziwiłem się, kiedy chwilę później zobaczyłem je stojące obok mojego plecaka w hali odlotów. Czy raczej “hali odlotów”.

Małe lotnisko w górach. Krótki pas startowy. Kontrola bezpieczeństwa żadna. Sprawdzenie mojego bagażu wyglądało następująco:

- Czy ma Pan ze sobą jakieś niebiezpieczne przedmioty?

- Nie.

- Okej!

Strażnik uśmiechnął się szeroko i nakleił na mój plecak nalepkę oznajmiającą, że skrupulatnie go przestudiował i zapakował razem z kapustą na wózek, z którym popędził do stojącego na pasie samolociku. To samo uczynił później z plecakiem gościa, który przytroczony miał do niego czekan i raki. Najwyraźniej za niebezpieczne narzędzie uważano tu co najwyżej karabin maszynowy i granat.

Mój samolot. Samolocik w zasadzie.

Skoro wszystkie procedury zostały spełnione, można było wsiąść na pokład samolotu. Tak wątłego, że nie trudno o wrażenie, iż najmniejszy podmuch wiatru może go strącić. Przed oczami stanął mi artykuł, który znalazłem w sieci przed wyjazdem. Nie wiem jak to podkreślić, ale wiało BARDZO. Z każdym podmuchem wzrastało moje przerażenie, a podczas startu serce miałem w gardle. Lot, choć nie należał do najspokojniejszych, jakie przeżyłem, skończył się 40 minut później bezpiecznym lądowaniem w Pokharze.

Zachód słońca w Pokharze.

Wakacje

W Pokharze poczułem się jak na wakacjach. Drugie największe miasto Nepalu ma atmosferę zupełnie różną od tłocznego Katmandu. Można tu odetchnąć, zrelaksować się nad jeziorem Fewa, nad którym, jeśli tylko pogoda dopisuje, górują szczyty Annapurny. Pokhara spodobała mi się na tyle, że przedłużyłem w niej swój pobyt o kilka dni kosztem czasu, który miałem zarezerwowany w Katmandu. Po kilkunastu dniach wędrówki miałem ochotę na picie lemoniady nad jeziorem, a nie uciekanie spod kół taksówkom na ulicach stolicy Nepalu.

Pokhara i górujące nad jeziorem Fewa szczyty Annapurny.

Wszystkim, którzy przyjeżdżają do Nepalu tylko i wyłącznie na trekking, polecam zrezygnować ze zwiedzania Katmandu. Pozwolenia na łażenie po Himalajach można również bezproblemowo załatwić w Pokharze. Klimat tego miejsca pozwala się zrelaksować. Powietrze jest świeższe, jedzenie smakuje lepiej, a wieczorem można odwiedzić Movie Garden, gdzie wyświetlają świetne filmy pod gołym niebem i serwują bardzo dobrą pizzę. Miła odmiana po dwóch tygodniach jedzenia dal bhatu na przemian z momosami (azjatycką wariacją na temat pierogów). Tak jak Katmandu potrafi zatrąbić na śmierć, Pokhara rozleniwia. Do tego stopnia, że powrót z urlopu do szarej rzeczywistości okazał się wyjątkowo trudny.

Koniec. I co dalej?

Co chwila wracam myślami do tych trzech kwietniowych tygodni. Zdjęcia i filmy, które z Nepalu przywiozłem ani trochę nie oddają magii tego miejsca. Oglądanie ich sprawia tylko, że chce się to przeżyć jeszcze raz. Szlaków trekkingowych w Himalajach jest całe mnóstwo. Z wielką przyjemnością wróciłbym, aby spróbować się np. z Manaslu Trek — trekiem porównywanym do tego, czym ACT był zanim pobudowano na jego trasie masę udogodnień dla turystów. Po głowie chodzą mi też opcję ekstremalne, jak np. Great Himalaya Trail.

Himalaje sprawiły, że nieuleczalnie zachorowałem na wędrowanie z plecakiem. W Japonii, w której zakochałem się w zeszłym roku, kusi szlak Kumano Kodo. W USA Appalachian Trail i Pacific Crest Trail. Choćby we fragmencie.

Jest gdzie podróżować. Czas pomyśleć o tym, żeby pozamieniać kolory kolejnych pinezek na mapie z czerwonych na zielone. Na “odwiedzone”.

I tak jak zawsze — jeśli macie jakieś pytania odnośnie Annapurna Circuit Trek, pytajcie! Chętnie pomogę każdemy w przygotowaniach do wyprawy, a niezdecydowanych spróbuję przekonać, że warto. Bo wierz mi, warto!

--

--

Tomasz Wikliński

Hardcore gamer. Video Editor at CD Projekt RED. Opinions are my own.