Mamy PROBLEM

Jakub Żulczyk
4 min readJan 14, 2015

--

Może to, o czym napiszę, wynika z faktu, że w wieku lat dziesięciu, gdy statystyczna osoba jest jeszcze na etapie bajek/słuchowisk i szeroko pojętego filmu animowanego, dzięki kolekcji kaset starszej kuzynki usłyszałem zespoły Dezerter i Conflict. Przeżycie formatywne nazywają się formatywnymi, gdyż nieodwracalnie zmieniają kształt człowieka, wycinają go z bezkształtnej masy. Od tamtej pory przesłuchałem, obejrzałem i przeczytałem wiele, ale najbardziej działa na mnie kultura, której naturalną pozycją jest stanie naprzeciw. To, co chropowate, subwersywne, stworzone obok, stawia mnie do pionu, prostuje mi kręgosłup. To, co konfrontacyjne, idące z zaciśniętymi pięściami sprawia, że od razu sam zaciskam swoje, że zaciągam się świeżym powietrzem, które nagle wpada przez wybitą szybę. Nie chcę mówić tutaj o autentyczności, bo “autentyczność” i “prawdziwość” to terminy — pułapki, dzisiaj semantycznie pustawe, bo autentyczne i prawdziwe w dzisiejszych czasach jest wszystko, co można nam sprzedać, kapusta na bazarze, kisiel w torebkach czy buty Adidasa.
Takich momentów “postawienia do pionu” było już w moim życiu kilka. Cofnijmy się znowu w czasie — w szkole średniej to samo, co za wielkiego młodu dał mi Dezerter, poczułem słuchając pierwszej płyty warszawskiego, rapowego zespołu Molesta. Dziś pierwszą płytę zespołu Molesta znają i lubią wszyscy, podejrzewam, że niedługo prezydent przypnie im jakiś order; jednak wtedy, gdy materiał o nazwie “Skandal” ukazał się na kasecie, zespołu Molesta nie lubił prawie nikt. Poza zadeklarowanymi hip-hopowcami większość moich rówieśników uważała ich za polski oddział czeczeńskiej mafii, natomiast redaktor Wojewódzki na łamach pisma “Brum” głośno myślał, czy autorzy “Skandalu” nie ukradną mu samochodu. Mi Molesta spodobała się od początku — ta płyta brzmiała, i brzmi do dzisiaj, jak potajemnie puszczony gryps, jak raport, jak odbita na powielaczu, podziemna ulotka. W tekstach Vienia i Włodiego jest coś z pamiętnika, ale też coś z manifestu; nie pokoleniowego, bo żadnego pokolenia nie ma i nie było, własnego, prywatnego manifestu chłopaków bez perspektyw, dla których stukanie zioła na przystankach i berek z policją to nie wybór, tylko jedyna możliwa perspektywa.
Być może dlatego stoimy teraz z Adą w zatęchłej piwnicy krakowskiego klubu na Kazimierzu, stłoczeni wśród poddenerwowanych, młodszych od nas o dekadę ludzi, palących papierosa za papierosem pomimo braku jakiejkolwiek wentylacji i obserwujemy na scenie paru przebranych za hiphopowców młodych ludzi, których na szczęście nie słychać, widać tylko ich ruch sceniczny, który już dawno został opisany znanym cytatem o rezusach z filmu “Chłopaki nie płaczą”. Stoimy tak i obserwując ten słaby support czekamy na koncert polskiego zespołu Problem, pisane PR8BL3M, który nie wydał jeszcze nawet regularnej płyty, tylko EPkę oraz nieoficjalny mixtape “Art Brut”, na którym Oskar, rapująca połowa duetu, mówi swoje pod pocięte fragmenty polskich hitów z lat osiemdziesiątych. Nazwa materiału jest bardziej niż adekwatna.”Art Brut” to z jednej strony bastardyzacja, muzyczny wandalizm, z drugiej — wysmakowany, doskonale przygotowany na każdym poziomie projekt. A przede wszystkim słowa. Tych Oskar ma w zanadrzu aż nadto. To one są tym, co sprawia, że Problem wybija szybę, że do środka wpada świeże powietrze.
Problem ma w swoim repertuarze piosenkę, w której Oskar wciela się w jadącego na Stadion XX-lecia Ryszarda Siwca. Ma również piosenkę, w której wciela się w zwinięty w rurkę, stuzłotowy banknot. Ma piosenkę o dwóch opryszkach z osiedla, których nie da się przesłuchać, bo jeden się sepleni, a drugi jąka, i piosenkę w której opowieść o porannym kacu zmienia się w spokojną relację z prywatnej apokalipsy. A nad tym wszystkim, poza świetną muzyką, góruje postać Oskara, łobuza i poety, osiedlowego cwaniaka i antysystemowego wyrzutka, wnikliwego reportera i rubasznego wodzireja jednocześnie. Jego rap płynie jak fala brudnej, powodziowej wody. Jego słowo i majacząca na scenie klubu w Krakowie krępa postura sprawiają, że młodzież przestaje na chwilę palić papierosy, tylko wywrzaskuje wyrwane z nieprzerwanego potoku fragmenty tekstów. Dla polskiego hip-hopu, który w swojej całości dawno temu przestał być interesujący i cierpi na ból nijakiej nadprodukcji, Problem jest jak wybawienie. Ale muzyka Problemu w swojej ekspresji wychodzi daleko poza hip-hop. W ich działaniu, celowej anonimowości (jak narazie powstały dwa teledyski grupy, w żadnym nie widać twarzy artystów, Oskara oraz odpowiedzialnego za muzykę DJ`a Steeza) jest punkrockowa przewrotność, oraz spójna, artystyczna strategia. Nie jest to zespół, który zagra na festiwalu Męskie Granie, z którym wywiad ukaże się za chwilę w piśmie Zwierciadło, i który włączy do swojego repertuaru na zasadzie ciekawostki jadąca rano do pracy klasa średnia. Za dużo tu wulgarności, ale też poetyckich przewrotek i niemalże ekshibicjonistycznych wyznań. Oskar nie przejmuje się tematem swojego opisu — brudem, narkotykami, patologią, oszustwem, seksem. One po prostu są obok, on tylko wzrusza ramionami i od niechcenia pokazuje je palcem. Wydumane, publicystyczne tematy 90% polskiej kultury lądują mu pod stopami jak podarte, zgniecione kartki ze starych gazet.
I może dlatego w piwnicy krakowskiego klubu, pod koniec koncertu Problemu, pomimo braku wentylacji, jest pełno świeżego powietrza. I może dlatego wiem, że stoję przed zespołem, na który czekałem lat, i który cieszy mnie jak niespodziewany prezent.

--

--