Pocztówki z Islandii

Martyna Zastrożna
28 min readJul 26, 2015

Islandia cieszy się coraz większym zainteresowaniem Polaków (nie tylko jako miejsce poszukiwania pracy), nic więc dziwnego, że po powrocie z 8-dniowego wyjazdu na wyspę zostałam dosłownie zasypana pytaniami i prośbami o zdjęcia :) I bardzo dobrze, bo to naprawdę niewyobrażalnie piękne miejsce, które z czystym sumieniem mogę polecić każdemu, komu marzą się niebanalne wakacje. Co warto zobaczyć i o czym warto wiedzieć? Oto, co mogę powiedzieć (napisać) ze swojego doświadczenia :)

Trasa

Spędziłam na Islandii niecałe 8 dni, przemierzając w tym czasie klasyczną trasę dookoła wyspy, zaczynając od Reykjavíku, przez południe kraju, fiordy wschodnie i północ. Nie miałam okazji zwiedzić fiordów zachodnich, ale przynajmniej jest pretekst, żeby wrócić :)

W zasadzie całą trasę można przejechać krajową drogą nr 1, nieznacznie oddalając się od niej w niektórych punktach. Jedynka jest w niezłym stanie i (jeśli nie ma bardzo złych warunków pogodowych) można przejechać ją zwykłym autem. Koniecznie trzeba ubezpieczyć przednią szybę, bo pęknięcia i zarysowania mamy niemal jak w banku. Bezwzględnie zapinamy też pasy, z uwagi na częste nieplanowane hamowanie — islandzkie owce lubią przechadzać się drogą ;)

Ci, którzy planują skorzystać z dróg oznaczonych literą “F” (np. pojechać w interior) zdecydowanie powinni wybrać auto z napędem 4 x 4. Jeśli potrzebujecie więcej wskazówek dot. podróżowania samochodem po Islandii, koniecznie zajrzyjcie na: https://www.youtube.com/watch?v=kRqwsaecFLQ.

Droga krajowa nr 1 / fot. Martyna Zastrożna

Dzień 1

Pierwszy dzień upłynął mi w podróży z Warszawy do Keflavíku, który jest głównym portem lotniczym Islandii. Lot trwał równo 4 godziny. Samolot islandzkich tanich linii lotniczych WOW Air był pełny po brzegi, ale dość wygodny. W odróżnieniu od wielu innych budżetówek, tu można było spokojnie zmieścić nogi :)

Na miejscu przywitał mnie wiatr i niemal poziomy deszcz. Na Islandii to nic nadzwyczajnego, ale Polaka może zaskoczyć ;) Nocna droga z Keflavíku do stolicy trwała jakieś 45 minut. Po przyjeździe na miejsce można było przez chwilę napatrzeć się na górującą nad Reykjavíkiem Esję, która następnego dnia dosłownie rozpłynęła się we mgle.

Dzień 2

Drugiego dnia, poza zniknięciem Esji, niewiele się zmieniło — nadal deszcz, nadal wiatr, choć może już nie w poziomie :) W trakcie zwiedzania Reykjavíku na chwilę nieco się rozpogodziło, tylko po to, żeby lunąć deszczem w Þingvellir. Ale po kolei :)

Reykjavík jest stosunkowo młodym miastem — prawa miejskie zyskało dopiero w 1786 roku. Jeszcze sto lat temu mieszkało tu zaledwie jakieś 12 tys. osób. Nic więc dziwnego, że jak na stolicę prezentuje się dość skromnie. Trudno więc znaleźć tu zwalające z nóg zabytki, choć ciekawych miejsc nie brakuje.

Pierwszym z nich jest Höfði — elegancki drewniany dom, w którym w 1986 roku spotkali się Reagan i Gorbaczow. Najciekawsze jest jest coś innego — w tym uroczym secesyjnym domku podobno… straszy Biała Dama! To dlatego pewien brytyjski ambasador nie bardzo chciał w nim mieszkać…

Höfði / fot. Martyna Zastrożna

Na przeciwko Höfði stoi charakterystyczny pomnik, przedstawiający dwie belki — według legendy w 874 roku norweski Wiking Ingólfur Arnarson, zbliżając się do wybrzeża, wyrzucił je do wody. W miejscu, gdzie wyniosła je na brzeg, Arnarson założył osadę, nazywając ją właśnie: Reykjavík, czyli mniej więcej: Dymiąca Zatoka (vík = zatoka; stąd Wikingowie, czyli “Piraci Zatokowi”).

Całkiem niedaleko stoi jeden z symboli miasta: Sólfar, czyli Słoneczny Podróżnik. “Łódź ze snu” Jóna Gunnara Árnasona stanęła w Reykjavíku przy Sæbraut w 1990 roku, po wygranej w konkursie na “urodzinowy” pomnik dla miasta, ogłoszonym z okazji 200-lecia lokacji.

Sólfar / fot. Martyna Zastrożna

Kolejne kilka minut drogi dzieli Sólfar od Harpy, czyli nowoczesnego centrum muzycznego, w którym tego wieczora grał Ásgeir Trausti — jedna z największych gwiazd islandzkiej sceny.

Będąc stolicy koniecznie trzeba też zobaczyć pewną … budkę z hot-dogami :) W tym niepozornym miejscu o dumnej nazwie Bæjarins beztu pylsur (czyli: Najlepsze hot-dogi w mieście) stołowali się m.in. Bill Clinton i James Hetfield z Metalliki. Szczegółową historię miejsca opowie nam specjalna tablica lub… przesympatyczna pani, która serwowała danie prezydentowi USA. Same islandzkie hot-dogi są całkiem smaczne, pod warunkiem, że lubimy prażoną cebulkę. Duuużo prażonej cebulki. Do tego parówka z baraniny i specjalny sos. Innego hot-doga Islandczyk/Islandka nie zje. Przekonali się o tym pewni Polacy, którzy próbowali w Akureyri serwować “klasyczne” hot-dogi z keczupem i musztardą. Szybko zorientowali się, że to nie był najlepszy pomysł.

Obowiązkowym punktem wycieczki po Reykjavíku jest oczywiście Hallgrímskirkja — monumentalny kościół projektu Guðjóna Samúelssona, przywodzący na myśl charakterystyczne dla Islandii bazaltowe kolumny, a według niektórych — ogromne organy.

Hallgrímskirkja / fot. Martyna Zastrożna
Rower przed Hallgrímskirkja / fot. Martyna Zastrożna

Kościół jest jednocześnie punktem widokowym, z którego można oglądać bardzo ładną panoramę miasta. Przed budynkiem stoi wielki pomnik Leifura Eiríkssona, który ok. 1000 roku miał jako pierwszy dopłynąć do Ameryki (którą nazwał Vinlandią).

Widok z Hallgrímskirkja / fot. Martyna Zastrożna

Całkiem sympatycznym miejscem jest też park za budynkiem parlamentu. Tam podobno młodzi umawiają się na randki. Ponieważ populacja kraju to tylko jakieś 330 tys. osób, przed spotkaniem warto… sprawdzić stopień pokrewieństwa w specjalnej aplikacji na komórki ;)

Park na tyłach parlamentu / fot. Martyna Zastrożna
Okno miejskiego ratusza / fot. Martyna Zastrożna

Na północny wschód od Reykjavíku znajduje się Þingvellir, czyli “Dolina Zboru” — miejsce, gdzie przed wiekami zbierał się islandzki parlament (Þing). Dolina jest też niezwykła ze względu na swoje położenie — dokładnie w miejscu, w którym schodzą się dwie płyty tektoniczne: eurazjatycka i północnoamerykańska. A właściwie rozchodzą, bo co roku oddalają się od siebie o kolejne 3 milimetry. Podobno to świetne miejsce na nurkowanie. Może kiedyś :)

Þingvellir / fot. Martyna Zastrożna
Þingvellir / fot. Martyna Zastrożna

W Þingvellir znajduje się też niewielki (ze 20 metrów), ale uroczy wodospad Öxarárfoss. Od tej chwili wodospady będą towarzyszyły mi przez całą podróż.

Öxarárfoss / fot. Martyna Zastrożna
Öxarárfoss / fot. Martyna Zastrożna

Na wschód od Þingvellir znajduje się Haukadalur, czyli “Dolina Sokołów”, gdzie można pooglądać gejzery.

Haukadalur / fot. Martyna Zastrożna

Najsłynniejszy z nich, Geysir, od którego nazwy własnej pochodzi słowo “gejzer”, wybucha rzadko. Dlatego tłum zwiedzających spotkamy raczej przy Strokkurze (strokkur = maselnica), który działa dokładnie tak, jak powinien :) Na spektakularny wybuch wystarczy poczekać kilka-kilkanaście minut. Reszta gejzerów jakby zepsuta ;)

Strokkur / fot. Martyna Zastrożna

Z Haukadalur jest już całkiem blisko do jednego z najpiękniejszych wodospadów na Islandii. Gullfoss (“Złoty Wodospad”) na rzece Hvítá, składa się z dwóch prostopadłych kaskad i robi naprawdę fenomenalne wrażenie. I huczy chyba na równi ze słynnym Dettifossem. Kiedyś planowano przekształcić go w hydroelektrownię — w końcu przepływa tędy 400 metrów sześciennych na minutę! Na szczęście po protestach mieszkańców (w tym legendarnej już Sigríður Tómasdóttir, która miała zagrozić, że do niego skoczy), plany porzucono.

Gullfoss / fot. Martyna Zastrożna
Gullfoss / fot. Martyna Zastrożna
Gullfoss / fot. Martyna Zastrożna
Gullfoss / fot. Martyna Zastrożna

Na koniec drugiego dnia — jakoś koło 23:00, bo oczywiście było jasno ;) — wybrałam się jeszcze na spacer po miejscowości Laugarvatn. Tuż obok hotelu mieści się sympatyczny basen geotermalny Fontana.

Widok z okna hotelu w Laugarvatn / fot. Martyna Zastrożna

Dzień 3

Trzeci dzień zaczął się równie pochmurnie i równie deszczowo, co dwa poprzednie. Jednak nic nie mogło mi popsuć humoru, skoro pierwszy przystankiem na trasie był mój wymarzony Seljalandsfoss — wodospad, który można obejść dookoła.

Z daleka wygląda może dość niepozornie, zwłaszcza jeśli ma się w pamięci potężnego Gullfossa. Ale “przy bliższym poznaniu”, szczęka opada do samej ziemi. Przechodząc za kurtyną wodospadu umorusałam się cała w błocie. Umyłam się oczywiście w rzece ze spływającej wody :)

Seljalandsfoss / fot.Martyna Zastrożna
Seljalandsfoss / fot. Martyna Zastrożna
Seljalandsfoss / fot/ Martyna Zastrożna

Nie tak daleko od Seljandsfoss można obejrzeć kolejny niesamowity wodospad — Skógafoss. To za nim Þrasi Þórólfsson miał ukryć skrzynię pełną złota. Mówi się, że kiedyś pewien młodzieniec odnalazł skrzynię i przywiązał ją do liny. Niestety — w trakcie wciągania skarbu, uchwyt skrzyni urwał się, a ta spadła do wodospadu. Uchwyt służył przez lata jako kołatka w kościele, a teraz można go oglądać w muzeum w Skógar, które było moim następnym przystankiem.

Skógafoss / fot. Martyna Zastrożna
Skógafoss / fot. Martyna Zastrożna
Skógafoss / fot. Martyna Zastrożna
Baran-kaskader na zboczu tuż przy Skógafoss / fot. Martyna Zastrożna

Można nie lubić muzeów folkloru, ale nawet najwięksi sceptycy muszą przyznać, że kolekcja zebrana w Skógar robi wrażenie. Jest naprawdę spora. Część zgromadzonych przedmiotów może wydać się znajoma tym, którzy odwiedzali podobne muzea w Polsce, albo mają rodzinę na wsi, która nie pozbyła się jeszcze sprzętów z dawnych czasów. Inne, często związane z wierzeniami i magią, potrafią być dość zaskakujące. Ale najciekawsze są z pewnością domki pokryte torfem (to nie ostatnie na trasie!), które okazały się zadziwiająco przestronne.

Skógar / fot. Martyna Zastrożna
Skógar / fot. Martyna Zastrożna
Skógar / fot. Martyna Zastrożna

W Skógar natknęłam się też na malutkie chatki i kościółek dla elfów. Luterański, bo elfy — podobnie jak większość Islandczyków — oczywiście są luteranami (rzadziej: katolikami). Takie mini-domki spotykałam jeszcze kilkukrotnie, nie mogąc skleić tego z informacją, że elfy mają być nieco wyższe od ludzi…Ktoś to ogarnia?

W tym miejscu warto wspomnieć, że elfy mają na Islandii szczególnie ważny status. Rzecz jasna, jeśli spytamy Islandczyków, czy w nie wierzą, większość powie, że nie, albo że co najwyżej “nie wyklucza stanowczo ich istnienia”. Ale spróbujcie tylko namówić ich na coś, co elfom może się nie spodobać! Kilka lat temu media na całym świecie pisały o decyzji zmiany miejsca budowy drogi, która pierwotnie miała przebiegać przez miejsce, gdzie żyją elfy. Te miały nawet swoją panią adwokat, która sprawę wygrała :)

A skąd w ogóle elfy wzięły się na Ziemi? Najpopularniejsza wersja legendy mówi, że któregoś dnia Bóg zapowiedział się z wizytą u Adama i Ewy. Kobieta zaczęła pospiesznie “ogarniać” dzieciarnię, ale że ta była dość spora, części dzieciaków nie zdążyła umyć i przebrać na czas. Kazała więc im się schować, żeby Bóg ich nie zobaczył. Ten oczywiście zorientował się w sytuacji i zapowiedział, że co jest ukryte przed jego wzrokiem, będzie ukryte też przed ludźmi. Stąd Huldufólk —”Ukryci Ludzie”, czyli właśnie islandzkie elfy.

Kościółek dla elfów, Skógar / fot. Martyna Zastrożna

Ze Skógar można pojechać do mini-muzeum (a w zasadzie salki kinowej ze sklepikiem) Eyjafjallajökull Erupts w Þjóðvegur, żeby obejrzeć film dokumentujący wybuch Eyjafjallajökull z 2010 i to, jak wpłynął na życie właścicieli pobliskiej farmy. To, jak wyglądała erupcja można zobaczyć chociażby na YouTube. Jest moc!

Jadąc dalej na południe wyspy, blisko miejscowości Vík í Mýrdal, warto zatrzymać się na malowniczym półwyspie Dyrhólaey (co znaczy coś w rodzaju: “półwysep z drzwiami” i nawiązuje zapewne do kształtu stojącego tu łuku skalnego). Miejsce jest absolutnie niezwykłe, rodem z filmów fantasy.

Dyrhólaey / fot. Martyna Zastrożna
Dyrhólaey / fot. Martyna Zastrożna
Dyrhólaey / fot. Martyna Zastrożna
Widok na Czarną Plażę z Dyrhólaey / fot. Martyna Zastrożna

Rzut kamieniem od Dyrhólaey jest słynna Czarna Plaża, czyli Reynisfjara. To kolejne zwalające z nóg miejsce, w którym bazaltowe skały goszczą latem tysiące maskonurów, czyli sympatycznych ptaków z charakterystycznym kolorowym dziobem i “smutnymi” oczkami. Niestety, ze względu na chłodną wiosnę, maskonury nie zdążyły jeszcze wrócić tłumnie na Islandię, więc udało mi się zobaczyć tylko dwa, w locie. Czyli trzeba wrócić :)

Piasek na plaży nie bez przyczyny jest gruboziarnisty i czarny jak smoła — to pozostałości po erupcji wulkanu Katla — gorąca magma przy spotkaniu z lodowatym oceanem pękła na miliardy drobnych kawałków.

Przy Reynisfjara można też spotkać… trolle zamienione w skały (charakterystyczne Reynisdrangar). A przynajmniej tak głosi legenda ;)

Reynisfjara / fot. Martyna Zastrożna
Reynisfjara / fot. Martyna Zastrożna
Reynisfjara / fot. Martyna Zastrożna
Reynisfjara / fot. Martyna Zastrożna

W drodze do Kirkjubæjarklaustur, gdzie miałam nocleg, podziwiałam jeszcze pola łubinu, który miał pomóc Islandczykom poradzić sobie z erozją gleby, ale zdecydowanie wymknął się spod kontroli i zajmuje już naprawdę ogromne połacie.

Łubin / fot. Martyna Zastrożna

Droga prowadziła też w pobliżu lodowca Mýrdalsjökull (“lodowiec bagiennej doliny”, czwarty co do wielkości na Islandii), któremu oczywiście strzeliłam kilka fotek :)

Mýrdalsjökull / fot. Martyna Zastrożna

Po przyjeździe do Kirkjubæjarklaustur (coś w stylu: “osada z kościołem i klasztorem”), okazało się, że jest tam uroczy wodospad. Trzeba się było do niego wdrapywać jakieś pół godziny, ale dla widoków z góry — warto! W Polsce o tej porze dnia (nocy?) rozsądne byłoby wdrapywanie się jedynie na swoje łóżko, ale skoro trafiłam na islandzkie białe noce, grzechem byłoby nie skorzystać i nie obejrzeć takiej panoramy:

Kirkjubæjarklaustur / fot. Martyna Zastrożna
Kirkjubæjarklaustur / fot. Martyna Zastrożna
Kirkjubæjarklaustur / fot. Martyna Zastrożna

Dzień 4

Czwarty dzień na Islandii upłynął mi pod znakiem lodowców. Na początek: podziwianie jęzora lodowca Skaftafellsjökull i pobliskiego pomnika, zbudowanego z resztek 880-metrowego mostu na rzece Skeiðará, zniszczonego podczas powodzi lodowcowej (jökulhlaup) w 1996 roku.

Skaftafellsjökull / fot. Martyna Zastrożna
Pomnik zbudowany z resztek mostu Skeiðará / fot. Martyna Zastrożna
Skaftafellsjökull / fot. Martyna Zastrożna

W parku narodowym Skaftafell warto też zobaczyć Svartifoss (“Czarny Wodospad”), wyglądający jak potężne bazaltowe organy. To właśnie on stał się inspiracją dla projektu kościoła Hallgrímskirkja w Reykjavíku. Zanim dostaniemy się do wodospadu, czeka nas lekki, niezbyt męczący trekking.

Svartifoss / fot. Martyna Zastrożna
Svartifoss / fot. Martyna Zastrożna

Po dokładnym obfotografowaniu Svartifossa, przyszła pora na podejście pod jęzor lodowca Svínafellsjökull (mniej więcej: “lodowiec świń”), gdzie kręcono niektóre sceny Interstellar i Batman — Początek. Można się tu wybrać na dłuższą wycieczkę, ale z moimi “umiejętnościami” nie porywam się na takie przygody ;)

Svínafellsjökull / fot. Martyna Zastrożna
Svínafellsjökull / fot. Martyna Zastrożna
Svínafellsjökull / fot. Martyna Zastrożna

Następny punkt podróży, laguna lodowcowa Jökulsárlón, też wielokrotnie zmieniał się w plan filmowy. Kręcono tu m.in. dwa filmy o Bondzie (Zabójczy widok i Śmierć nadejdzie jutro) i Lara Croft: Tomb Raider, gdzie laguna zagrała… Syberię.

Co ciekawe, Jökulsárlón powstała dopiero w… XX wieku. Nówka sztuka! Bryły lodu pochodzą z lodowca Breidamerkurjökull. Na miejscu można wykupić malowniczy rejs amfibią, podczas którego dostaje się do ręki tysiącletni kawałek lodu. Przy odrobinie szczęścia (ja takie miałam), zauważymy wylegujące się na odłamkach foki.

Jökulsárlón / fot. Martyna Zastrożna
Jökulsárlón / fot. Martyna Zastrożna
Jökulsárlón / fot. Martyna Zastrożna
Jökulsárlón / fot. Martyna Zastrożna
Jökulsárlón / fot. Martyna Zastrożna
Foka, Jökulsárlón / fot. Martyna Zastrożna

Dalsza trasa wycieczki prowadziła ku fiordom wschodnim, m.in. przez góry Almannaskarð. Drogę poprowadzono tu pomiędzy pięknymi wzniesieniami a wodą. Gdzieniegdzie można zobaczyć sprowadzone niegdyś na Islandię renifery (niestety nie zdążyłam pstryknąć im zdjęcia).

Fiordy wschodnie są też jednym z najbardziej zalesionych terenów wyspy. W innych rejonach drzew jest zazwyczaj niewiele, a jeśli już, to raczej lekko karłowate. Stąd przysłowie: “Jeśli zgubiłeś się w islandzkim lesie, po prostu wstań!”.

fot. Martyna Zastrożna
fot. Martyna Zastrożna
fot. Martyna Zastrożna

Zanim dotarliśmy do hotelu, odwiedziliśmy jeszcze prywatne muzeum z kolekcją kamieni w domu Petry Sveinsdóttir w Stöðvarfjörður. Pani Petra przez pół życia znosiła tu kamienie ze swoich wędrówek z mężem. Pod koniec zbierała też wiele innych rzeczy, m.in. długopisy. Muzeum jest bardzo… dziwne. Cały czas zadawałam sobie pytanie, jak w ogóle ktoś mógł wymyślić takie miejsce.

Prywatne muzeum kamieni Petry Sveinsdóttir / fot. Martyna Zastrożna
Podróż przez fiordy wschodnie / fot. Martyna Zastrożna

Tego dnia nocleg wypadał w Hallormsstadhur koło jeziora Lagarfljót, w którym podobno mieszka islandzki odpowiednik potwora z Lochness. Co roku odbywa się tu nawet okolicznościowy festyn, a na YouTube można znaleźć rozmaite dowody na istnienie potwora:

Skąd się tam wziął? Całą legendę można przeczytać tutaj: http://www.icelandicroots.com/tag/lingworm/

Dzień 5

Piąty dzień rozpoczął się przejazdem przez pustynię w kierunku parku narodowego Jökulsárgljúfur. Znalazł się też czas na postoje przy Wodospadzie Rjukandii w Möðrudalur, gdzie z przemiłej kafejki (z niezwykłą stacją benzynową) świetnie widać “królową islandzkich gór” (a przy okazji wygasły wulkan) — Herðubreið (tzw. Beza).

Wodospad Rjukandi / fot. Martyna Zastrożna
Herðubreið / fot. Martyna Zastrożna
Droga przez pustynię / fot. Martyna Zastrożna
Möðrudalur / fot. Martyna Zastrożna
Stacja benzynowa w Möðrudalur / fot. Martyna Zastrożna
Droga przez pustynię / fot. Martyna Zastrożna

W samym parku narodowym można podziwiać ogromny Dettifoss, czyli “Huczący Wodospad”, przez który przelewa się aż 193 m³ wody na sekundę. Huk wody jest na tyle głośny, że słychać go jeszcze zanim zobaczymy samego Dettifossa.

Wodospad można oglądać z kilku stron, m.in. wdrapując się na pobliskie wzniesienie.

W pobliżu Dettifoss / fot. Martyna Zastrożna
Ktoś sobie ogląda Dettifoss / fot. Martyna Zastrożna
Dettifoss / fot. Martyna Zastrożna
Dettifoss / fot. Martyna Zastrożna

Tuż obok (ok. kilometra drogi od Dettifossa) jest kolejny wodospad — Selfoss. Wracając z niego kompletnie zgubiłam drogę pomiędzy skałami ;)

Selfoss / fot. Martyna Zastrożna

Następnym przystankiem na drodze było Hverir, czyli jak mawiał przewodnik: “miejsce produkcji Chanel 666”. Rzeczywiście, kociołki błotne, choć bardzo malownicze, cuchną niemiłosiernie siarką. Coś jak zgniłe jaja. Miliony zgniłych jaj. Jeśli ktoś jest wrażliwy na zapachy (jak ja), wzięcie ze sobą maseczki kupionej w aptece nie będzie przesadą. Zasłonięcie ust (i nosa) chusteczką niewiele daje, bo po chwili sama przejmuje ten uroczy aromat. Nie ma jednak co się odzwyczajać — na północy kraju ciepła woda z kranu ma podobną nutę zapachową…

Jeśli pogoda jest deszczowa, warto zabezpieczyć sobie buty przed błotem (np. owinąć je foliowymi siatkami).

W Hverir zaczęły dawać też o sobie znać meszki, z których słynie kolejny punkt podróży, czyli jezioro Mývatn.

Hverir / fot. Martyna Zastrożna
Hverir / fot. Martyna Zastrożna
Hverir / fot. Martyna Zastrożna

Zanim jednak dotarliśmy do Mývatn (“Jezioro Meszek”), czekała nas urokliwa droga i przystanek w Dimmuborgir (“mroczne miasto”), gdzie można podziwiać niezwykłe formacje skalne, które rzeczywiście przypominają wymarłe miasto. To w tym miejscu, wedle legendy, miał spaść na ziemię sam Szatan.

Dimmuborgir może się też kojarzyć (prawidłowo) z norweską kapelą black metalową ;)

Droga do Mývatn / fot. Martyna Zastrożna
Droga do Mývatn / fot. Martyna Zastrożna
Droga do Mývatn / fot. Martyna Zastrożna
Dimmuborgir / fot. Martyna Zastrożna
Dimmuborgir / fot. Martyna Zastrożna
Dimmuborgir / fot. Martyna Zastrożna

Kolejna legenda o Szatanie łączy się z samym jeziorem Mývatn, które miało powstać w wyniku jego nieudanej zemsty. Podobno nie mógł on pogodzić się z tym, jak piękny świat stworzył Bóg, więc postanowił na złość zgasić słońce… siusiając na nie. Droga do słońca okazała się jednak za daleka, a to, co do niego nie doleciało, wylądowało w miejscu jeziora…Ponieważ zemsta Szatanowi nie wyszła, wymyślił inny sposób na uprzykrzenie życia ludziom, wypuszczając spod swojej brody miliony meszek i komarów.

I rzeczywiście, nad Mývatn jest ich na tyle dużo, że prawdziwym wyzwaniem jest zrobienie zdjęcia, którego nie “zdobi” żaden owad. W pobliskich sklepach można nawet kupić specjalne kapelutki z siatką, podobne do tych, które noszą pszczelarze.

Choć legenda jest nieco obrzydliwa, samo jezioro jest absolutnie przepiękne, a w jego pobliżu można podziwiać pseudokratery, powstałe w wyniku wybuchu pary wodnej, przebijającej się przez lawę.

Mývatn / fot. Martyna Zastrożna
Mývatn / fot. Martyna Zastrożna
Pseudokrater przy Mývatn / fot. Martyna Zastrożna
Mývatn / fot. Martyna Zastrożna

Ostatnim punktem tego dnia był wspaniały Goðafoss, czyli “Wodospad Bogów”. Tu głosiciel prawa Þorgeir Ljósvetningagoði wyrzucił posążki pogańskich bogów po tym, jak Islandia przyjęła chrześcijaństwo. Tu również miał mieszkać pewien złośliwy troll.

Przy Goðafoss udało mi się trafić na tęczę, która według nordyckich wierzeń ma być drogą do nieba. Jeśli dobrze się przyjrzycie, zobaczycie ją na dwóch ostatnich zdjęciach :)

Goðafoss / fot. Martyna Zastrożna
Goðafoss / fot. Martyna Zastrożna
Goðafoss / fot. Martyna Zastrożna
Goðafoss / fot. Martyna Zastrożna

Nocleg przypadał tego dnia w “country hotelu” Sveinbjarnargerdi, urokliwie położonym przy plaży. O ile zejście na nią po skarpie nie było aż tak trudne, to wracać musiałam już na czworakach :)

Sveinbjarnargerdi / fot. Martyna Zastrożna
Sveinbjarnargerdi / fot. Martyna Zastrożna
Sveinbjarnargerdi / fot. Martyna Zastrożna
Sveinbjarnargerdi / fot. Martyna Zastrożna
Sveinbjarnargerdi / fot. Martyna Zastrożna

Dzień 6

Szósty dzień zaczęliśmy od zwiedzania Akureyri — drugiego największego miasta Islandii (jakieś 18 tys. mieszkańców), zwanego stolicą północy. Miasteczko, dzięki “bajkowej” architekturze, ma jeszcze więcej uroku, niż Reykjavík. Znalazłam w nim nawet trolle i restaurację przypominającą domek muminków :)

Jest też przyjemny ogród botaniczny, katedra projektu Guðjóna Samúelssona (ten od Hallgrímskirkja, co zresztą rzuca się w oczy) i… czerwone światła drogowe w kształcie serduszek. Jeśli mamy chwilę czasu (i znamy islandzki), możemy poczytać wiersze i opowiadania, wiszące gdzieniegdzie na metalowych tabliczkach.

Akureyri / fot. Martyna Zastrożna
Akureyri / fot. Martyna Zastrożna
Akureyri / fot. Martyna Zastrożna
Akureyri / fot. Martyna Zastrożna
Akureyri / fot. Martyna Zastrożna
Akureyri / fot. Martyna Zastrożna
Trolle w Akureyri / fot. Martyna Zastrożna
Akureyri / fot. Martyna Zastrożna

Z Akureyri pojechaliśmy do Dalvíku, który słynie z dorocznego rybnego święta. Podobno jest tam bardzo fajny basen i muzeum, ale ja miałam już inne plany na ten dzień: wyprawę na obserwowanie wielorybów.

Przed wypłynięciem dostaliśmy ciepłe kombinezony, wyglądające jak skrzyżowanie stroju mechanika samochodowego z wielkimi śpioszkami :) Przydały się, bo było naprawdę zimno.

Po kilkudziesięciu minutach rejsu przy pięknych widokach, pojawiły się dwa humbaki, które pokazały nam się jeszcze po kilka razy. Najbliżej podpływały na 2–3 metry od łodzi. Podobno najlepsze zdjęcie z wielorybów to nie płetwa, i nie “fontanna”, tylko ogonek — więc takie również wklejam :)

Przy powrocie poczęstowano nas gorącą czekoladą i cynamonowymi ciastkami na rozgrzanie i zaprzęgnięto do… wspólnego łowienia dorszy. To, co udało się złowić (a było tego całkiem sporo), zostało od razu sprawnie wyfiletowane i zaraz po przypłynięciu wrzucone na grilla.

Wyprawa na obserwację wielorybów, Dalvík / fot. Martyna Zastrożna
Wyprawa na obserwację wielorybów, Dalvík / fot. Martyna Zastrożna
Wyprawa na obserwację wielorybów, Dalvík / fot. Martyna Zastrożna
Wyprawa na obserwację wielorybów, Dalvík / fot. Martyna Zastrożna
Wyprawa na obserwację wielorybów, Dalvík / fot. Martyna Zastrożna
Wyprawa na obserwację wielorybów, Dalvík / fot. Martyna Zastrożna
Grillowanie złowionych dorszy, Dalvík / fot. Martyna Zastrożna

Z Dalvíku udaliśmy się w kierunku hotelu w Sauðárkrókur, po drodze przejeżdżając przez kilka tuneli. Islandzkie tunele mieszczą jedno auto na szerokość, więc co jakiś czas są porobione mijanki. Przejazd mrozi krew w żyłach!

Droga do Sauðárkrókur / fot. Martyna Zastrożna
Tunel w drodze do Sauðárkrókur / fot. Martyna Zastrożna

Samo Sauðárkrókur słynie z hodowli koni islandzkich (Islandczycy nie nazywają ich kucami, choć są raczej nikczemnego wzrostu). Koniki są superprzyjazne i chętnie pozują do zdjęć. Mają czadowe, gęste i długie grzywy, przez co wyglądają jak fani heavy metalu ;) Dzięki bardzo restrykcyjnym zasadom hodowli, rasa jest czysta (nie wolno ich krzyżować, ani powtórnie przywozić do kraju, jeśli go opuściły), długowieczna i wytrzymała. Konie islandzkie wyróżnia też aż pięć różnych rodzajów chodów.

Koń (kuc?) islandzki w Sauðárkrókur / fot. Martyna Zastrożna
Konie (kuce?) islandzkie w Sauðárkrókur / fot. Martyna Zastrożna
Konie (kuce?) islandzkie w Sauðárkrókur / fot. Martyna Zastrożna

Dzień 7

Siódmy dzień zaczęliśmy od wizyty w Glaumbær, gdzie można obejrzeć świetnie zachowane domki torfowe. Ponieważ znaleźliśmy w nich malutkie łóżka i wielgachne skarpety, pojawiły się podejrzenia, że mieszkał tu Bilbo Baggins ;)

Glaumbær / fot. Martyna Zastrożna
Glaumbær / fot. Martyna Zastrożna
Glaumbær / fot. Martyna Zastrożna
Glaumbær / fot. Martyna Zastrożna
Glaumbær / fot. Martyna Zastrożna

W Glaumbær można też spróbować Hákarl, czyli zgniłego rekina, zwykle zakopywanego na kilka miesięcy, żeby uwolniły się z niego wszystkie szkodliwe substancje, a potem suszonego na powietrzu.

Degustacja zgniłego rekina / fot. Martyna Zastrożna

Hákarl podaje się w formie małych kostek, z zimną wódką brennivín do popicia. Podobno z całego zestawu najmniej smaczna jest właśnie wódka ;) Sam rekin ma smakować trochę jak serek pleśniowy.

Glaumbær / fot. Martyna Zastrożna

Z Glaumbær pojechaliśmy przepiękną drogą do Deildartunguhver, czyli największego źródła termalnego na Islandii, które pompuje co sekundę 180 l wody. W Deildartunguhver powrócił “cudowny aromat” siarki, ale nie aż tak intensywny, jak w Hverir. Za 200 koron można było też zaopatrzyć się w pomidorki hodowane w szklarniach koło źródła.

Droga do Deildartunguhver / fot. Martyna Zastrożna
Droga do Deildartunguhver / fot. Martyna Zastrożna
Deildartunguhver / fot. Martyna Zastrożna
Deildartunguhver / fot. Martyna Zastrożna
Deildartunguhver / fot. Martyna Zastrożna

Z Deildartunguhver jest już bliziutko do wspaniałych wodospadów lawowych Hraunfossar, które zdecydowanie są jednym z moich ulubionych miejsc na Islandii. Hraunfossar, nazywany także Girðingar tworzy ponad sto miniaturowych wodospadów, spływających do wąwozu i dalej do rzeki Hvítá.

Hraunfossar / fot. Martyna Zastrożna
Hraunfossar / fot. Martyna Zastrożna

Dosłownie rzut kamieniem od Hraunfossar znajdziemy Barnafoss (“Wodospad Dzieci”), gdzie zginęła kiedyś dwójka dzieciaków. Próbowały przejść przez naturalny most skalny, który po tym wydarzeniu zburzono.

Barnafoss / fot. Martyna Zastrożna

Niedaleko wodospadów mieści się miasteczko Reykholt, gdzie mieszkał Snorri Sturluson (taki islandzki Mickiewicz, ale też historyk i polityk). W Reykholt można obejrzeć m.in. jego basen, w którym organizował spotkania na kształt naszych “obiadów czwartkowych”. Sam basen ma może ze dwa metry średnicy i nie robi specjalnego wrażenia. Ciekawsze są widoki i dwa kościoły (jeden ładniutki, a drugi… interesujący). W jednym z nich (tak, w kościele) można kupić mnóstwo książek i wszelkie odmiany arktycznej soli.

Pomnik Snorriego Sturlusona, Reykholt / fot. Martyna Zastrożna
Reykholt / fot. Martyna Zastrożna

Z Reykholt pojechaliśmy zostawić bagaże w hotelu i od razu udaliśmy się w stronę Blue Lagoon (Bláa Lónið). Woda w tym najsłynniejszym islandzkim spa rzeczywiście ma przepiękny, błękitny kolor, a tuż nad nią unosi się delikatna mgiełka. Niestety nie wzięłam ze sobą aparatu, stąd tylko jedno małe zdjęcie, zrobione komórką jeszcze przed wejściem. To, jak wygląda w środku można zobaczyć tutaj: http://www.bluelagoon.com/gallery/.

Przed wejściem do Blue Lagoon / fot. Martyna Zastrożna

Woda w Blue Lagoon jest podobno bardzo bogata w minerały i dobrze działa na skórę. Trudno mi się do tego odnieść po zaledwie 2 h (pewnie podobnie byłoby i po 5-ciu), ale z pewnością jest ciepła i relaksująca. Co ciekawe, jest po prostu produktem ubocznym elek­trow­ni geo­ter­mal­nej Svartsengi :)

Wejście w najtańszym wariancie kosztuje 45 EUR. Za bodaj 65 EUR dostajemy pakiet z ręcznikiem (można go też normalnie wypożyczyć za 5 EUR) i drinkiem. W szatniach niestety panuje ogromny tłok, nawet jeśli mamy zarezerwowane wejście (lepiej to zrobić, żeby nie czekać 3 h). Po upolowaniu szafki, obowiązkowo trzeba wziąć prysznic bez stroju kąpielowego. Dla Islandczyków to normalka — dzięki temu mają gwarancję, że ich ukochane baseny są czyste — ale jeśli ktoś nie ma ochoty paradować nago, może poszukać zamykanej kabiny. W każdej z szatni jest ich kilka (4 lub 5). Po wejściu możemy do woli korzystać z odkrytego basenu (na którym nie jest już tak tłoczno), saun i bicza wodnego. W cenie mamy też nieograniczony dostęp do białej maseczki, którą nakłada się na twarz i czeka jakieś 10 minut, aż wyschnie. Wtedy można ją zmyć. Kto ma ochotę na inny wariant maseczki, może ją kupić w basenowym barze. Za wszystko “płacimy” zegarkiem, który dostajemy przy wejściu. Kiedy go oddajemy, pracownicy Blue Lagoon “windykują” nas za co trzeba.

Po powrocie z laguny, oczywiście 10 lat młodsza, znalazłam jeszcze całkiem sporo czasu na wieczorny (nocny?) spacer po Reykjavíku. Takiej okazji nie można było przepuścić, zwłaszcza, że akurat przypadał najdłuższy dzień w roku, w którym słońce ani na chwilę nie zaszło za horyzont.

Port w Reykjavíku / fot. Martyna Zastrożna
Reykjavík, chwilę przed północą / fot. Martyna Zastrożna
Sólfar w wersji wieczornej :) / fot. Martyna Zastrożna
Reykjavík, chwilę przed północą / fot. Martyna Zastrożna

Dzień 8

Ostatniego dnia wybrałam się jeszcze na ostatni spacer i zakupy w Reykjavíku, zahaczając m.in. o całoroczny sklep bożonarodzeniowy, gdzie można zamówić sobie z wyprzedzeniem przesyłkę od Świętego Mikołaja. Co ciekawe, na Islandii prezenty dostaje się aż przez 13 dni — tyle razy domy odwiedzają synowie strasznej Grýli — psotliwe trolle zwane Yule Lads.

Całoroczny sklep bożonarodzeniowy / fot. Martyna Zastrożna

A później: podróż do Keflavíku i lot do Warszawy. Tak skończyła się moja islandzka przygoda.

Praktycznie

Pogoda i bagaż

Jak wspominałam, Islandia przywitała mnie burzą i niemal poziomym deszczem, przy jakichś 7 stopniach. W trakcie całego wyjazdu był: deszcz, wiatr, chmury, mżawka, ale też piękne słońce przy 20 stopniach i co tam jeszcze można sobie wyobrazić (no, może poza totalnym upałem). Islandzkie przysłowie mówi: “Jeśli nie podoba Ci się pogoda, poczekaj 5 minut”. I dużo w tym racji. To, że rano jest chłodno i pochmurnie, nie oznacza, że wkrótce nie będzie można chodzić w krótkim rękawie. I odwrotnie: pełne słońce równie dobrze może zapowiadać ulewę.

Dlatego na pytanie o to, co spakować na Islandię odpowiadam: wszystko. Poza sukienką na ramiączkach i parasolem, bo przy islandzkich wiatrach nie przyda się na nic. Koniecznie trzeba za to wziąć nieprzemakalną kurtkę (i spodnie, jeśli takie mamy), bluzę (idealnie: softshell) i wygodne, stabilne buty (najlepiej trekkingowe). Czapka i rękawiczki też mogą się przydać, zwłaszcza, jeśli wybieramy się na rejs po lagunie lodowcowej, albo na obserwowanie wielorybów. Ubieramy się oczywiście “na Shreka”, czyli na cebulkę. Grzechem byłoby też nie zabrać stroju kąpielowego, bo nawet w małych miastach (a 51-osobowa miejscowość to w tym kraju już “miasto”) można skorzystać z basenu.

Jeśli mimo wszystko chcemy sprawdzić prognozę pogody, zróbmy to tuż przed wyjściem, na stronie Islandzkiego Biura Meteorologicznego: http://en.vedur.is/. Mniej więcej się sprawdza (a mniej więcej to w tym przypadku już bardzo dużo!).

Jeśli decydujemy się na wyjazd wczesnym latem, załapiemy się na słynne białe noce, podczas których słońce zachodzi tylko na kilka-kilkanaście minut. W najciemniejszym momencie nocy jest… lekko szarawo. Poza tym: jasno jak w dzień. Nie powinno być jednak żadnych problemów z zaśnięciem, bo hotele i hostele mają zazwyczaj grube zasłony, które uratują nas przed bezsennością.

Czas

Dwie godziny do tyłu w stosunku do naszego czasu. Niewiele, ale wystarczyło, żeby dorobiła się jet-lagu :/

Ludzie

Stereotypowy Islandczyk to rosły, brodaty Wiking w wełnianym swetrze; mało mówi, rzadko się uśmiecha, a na turystów patrzy trochę spode łba. Nie spotkałam takich ;) Widziałam za to normalnych, sympatycznych i modnie ubranych ludzi (choć swoje gryzące sweterki rzeczywiście bardzo lubią). Na moje próby powiedzenia kilku słów po ichniemu nawet się uśmiechali (a czytałam, że nie bardzo lubią, jak ktoś kaleczy ich piękny język).

Islandzki jest niezwykły nie tylko z uwagi na stopień trudności ;), ale przede wszystkim ze względu na to, że przez wieki pozostał niemal niezmieniony. Dzięki temu Islandczycy bez problemu mogą czytać dawne sagi w oryginale (co zresztą bardzo chętnie robią). Oczywiście znajomość islandzkiego nie jest wymagana :)— niemal wszyscy mieszkańcy wyspy mówią płynnie po angielsku.

Oprócz języka Wikingów, zachowano też zwyczaj nadawania patronimów (föðurnafnið), czyli nazwisk odojcowskich. I tak córka Stefana będzie nosić nazwisko Stefansdóttir, a syn Einara to Einarsson. W ten sposób powstają rodziny, w których każdy ma inne nazwisko :)

Koniecznie trzeba też wspomnieć o niekonwencjonalnym poczuciu humoru Islandczyków (wyśmienite!). Oto co można znaleźć na islandzkich gadżetach (koszulkach, podkładkach, kubeczkach):

  • Samolot przelatujący nad dymiącym wulkanem z podpisem: “Don’t f*ck with Iceland. Maybe we don’t have cash, but we have ash” (pamiętacie jak pył po wybuchu Eyjafjallajokull spowodował w 2010 odwołanie setek lotów?);
  • Podobny obrazek z podpisem “Oops, I did it again”;
  • Which part of Eyjafjallajokull you don’t understand?”;
  • Wkurzony kuc/koń islandzki mówiący: “Don’t call me pony!”;

Na reklamie 66 North znajdziemy za to moknące dziewczę w swetrze i sztormiaku z podpisem: “Weather forecast for this summer” lub “Weather forecast for today”. A opaska na bagaż podręczny w WOW Air głosi: “You shall pass” ;)

Jedzenie i picie

Oprócz wspomnianego Hákarl (zgniły rekin), Islandczycy lubują się też w innych dziwnych rzeczach — przysmakiem są m.in.: pół głowy baraniej, najlepiej z okiem, wieloryb i maskonur (ten uroczy ptaszek) w potrawce, który podobno smakuje trochę jak wątróbka. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się więcej o tych “smakołykach” — odsyłam do książki pod wiele mówiącym tytułem: “Does anyone actually eat this?”.

Chociaż nie próbowałam baraniej głowy, samą islandzką baraninę jak najbardziej polecam (mimo, że zasadniczo nigdy nie przepadałam za tym mięsem). Naprawdę smaczna. Islandczycy jedzą też sporo ryb (rybołówstwo jest jednym z filarów ich gospodarki) i koninę. Ryby można również kupić (np. na stacjach benzynowych) w postaci suszonych kawałków, które je się jak chipsy. Da się zjeść, ale pachnie… dość intensywnie ;)

Świetny jest Skyr, czyli coś w rodzaju skrzyżowania jogurtu z serkiem homogenizowanym. Jest smaczny, sycący i niedrogi, w dodatku sprzedawany razem ze składaną łyżeczką, więc można go pochłonąć od razu po zakupie :) Skyr jest dostępny w przynajmniej 10 smakach (mi najbardziej smakował naturalny), także w wersji pitnej. Chętnie zaimportowałabym go do Polski!

Skyr

Warto też spróbować tradycyjnego “chleba ze źródeł”, czyli Hverabrauð. Z wyglądu przypomina pumpernikiel, ale jest lekko słodkawy (mogłabym jeść go jak ciasto!). Nazwa nie wzięła się oczywiście znikąd — Hverabrauð zakopuje się (oczywiście zapakowany) w pobliżu gorących źrodeł, aby dzięki ich temperaturze się upiekł. Serio serio.

Czas na słodycze! Prym wiedzie tu lukrecja (pamiętacie czarne żelki Haribo?) we wszystkich postaciach, także z solą. Dla mnie bomba (przywiozłam do domu całe mnóstwo!), ale wiem, że w Polsce smakoszy lukrecji jest niewielu ;) W Islandii króluje też polskie Prince Polo (pod nazwą Prins Póló) — przed laty jeden z niewielu, obok Coca-Coli, zagranicznych przysmaków na wyspie. Prins Póló występuje tam tylko w wersji w złotym papierku — mlecznego, ani orzechowego nie zaobserwowałam — i jest jednym z tańszych słodyczy. Dla Islandczyków Prins Póló to rzecz absolutnie kultowa: kiedy dawno temu zabrakło go w sklepach, pisały o tym lokalne gazety!

Baton z lukrecjowymi żelkami w środku — pycha!

Smaczne są też kleinury (coś jak pączek w kształcie faworka) i swojskie ciasto z rabarbarem.

Na koniec: napijmy się! Możemy zacząć od pysznej, bardzo czystej wody. Lepiej nie kupować jej w sklepie — jest droga, a dokładnie tą samą znajdziemy w kranie (zresztą wodę Islandczycy mają w domach za darmo: zimną z lodowca, a ciepłą ze źródeł geotermalnych). Jeśli ktoś woli coś mocniejszego, może skusić się np. na ziołowo-lukrecjowy Opal (podobno dobry na trawienie i rozgrzewający), wódkę Reyka lub najmocniejszą “czarną śmierć” (nazwa wzięła się od koloru etykiety i dość wysokich procentów). Uwaga! Mocny alkohol można kupić tylko w sklepach sieci Vínbúðin, które nierzadko są otwarte tylko przez kilka godzin dziennie. Jest jeszcze piwo: smaczne, ale słabiutkie, z czym mieszkańcy radzą sobie dolewając do niego coś mocniejszego. No to: Skál! (Na zdrowie!)

Pieniądze

Płaci się w lokalnej walucie, czyli koronach islandzkich, ale w niektórych miejscach przyjmują też euro (np. w Blue Lagoon i przy zakupie biletów na obserwowanie wielorybów w Dalvíku). Jedna korona (ISK) to około 0,03 PLN (1 PLN = ok. 36 ISK), więc trzeba przywyknąć do kwot w dziesiątkach, setkach i tysiącach.

Próba znalezienia koron w polskich kantorach ma mniej więcej takie szanse powodzenia, jak poszukiwanie złota ukrytego za Skógafossem, dlatego warto przywieźć ze sobą trochę euro i wymienić je na lotnisku (podobno trochę drożej) lub w banku w Reykjavíku (podobno trochę taniej). Ponadto nawet w najmniejszych miejscowościach i na najmniejszych stacjach benzynowych można płacić kartą.

Nie ma co ukrywać, że w Islandii jest drogo (może poza marketami Bónus z charakterystyczną świnką). Ale nic na to nie poradzimy — trzeba więc zacisnąć zęby i płacić. Na drobne zakupy na stacji (Skyr, Coca-Cola, kanapka, batonik lukrecjowy i jakieś drobiazgi) wydawałam zwykle równowartość jakichś 35 PLN. Obiad zazwyczaj kosztował mnie— w przeliczeniu — kilkadziesiąt (tak z 50–70) PLN.

Pamiątki

Co warto przywieźć z Islandii? Na pewno coś ze słynnej islandzkiej wełny. Jeśli mamy niewielkie fundusze — wybierzmy skarpety lub rękawice. Charakterystyczne gryzące sweterki można kupić za równowartość ok. 350–400 PLN. Wełniane gadżety dostaniemy dosłownie wszędzie, najczęściej te wytwarzane przez firmę Icewear.

W sklepach znajdziemy też dużo drobiazgów z lawy wulkanicznej (w tym w formie błyskotek), różne warianty arktycznej soli, a nawet ciasteczka i mydełko z pyłem wulkanicznym. Hitem jest też “maść na wszystko” (nie wiem z czego). Stosunkowo niewiele jest pamiątek z runami i sigilami, ale jeśli dobrze poszukamy, to i one się znajdą. No i oczywiście: maskonury! Wszędzie i na wszystkim: od kubeczków, przez koszulki, breloczki, podkładki, pluszaki… Prawdziwe szaleństwo.

Osobiście przywiozłam też sporo książek (wybrałam głównie te o islandzkich legendach i opowieściach od duchach). Największy wybór z pewnością jest w Eymundssonie (taki ichni Empik). Islandia to także prawdziwe zagłębie wspaniałej muzyki, warto więc rzucić okiem na płyty (również w Eymundssonie lub w specjalistycznych sklepach). Każdy znajdzie coś dla siebie: od elektronicznych Kiasmos i GusGus, przez lirycznych Sóley, Low Roar i Óbó, całe mnóstwo artystów indie-folkowych, jak Seabear, Sin Fang i Ásgeir, rockowego-bluesowego Mugisona, na post-rockowym (dawniej metalowym) Sólstafir kończąc. Na Islandii dobrze miewa się też muzyka filmowa (Ólafur Arnalds, Jóhann Johannsson), a nawet reggae (Hjálmar). O kultowej Björk, czy Sigur Rós nie wspominając :)

Kilkadzięsiąt moich ulubionych kawałków wrzuciłam na playlistę na Deezerze :)

Jeśli planujemy większe zakupy, warto zrobić je w jednym miejscu — przy zakupie za powyżej 4000 ISK (jakieś 111 PLN) powinniśmy dostać specjalny formularz do zwrotu podatku (uwaga, w Eymundssonie mi go poskąpili). Papierek wystarczy wypełnić i wrzucić do drewnianej skrzynki przy lotniskowym banku. Pieniądze powinny zostać całkiem szybko zwrócone na naszą kartę płatniczą.

***

Jeśli też zachwyciliście się Islandią, zajrzyjcie czasem na facebookową stronę W międzyczasie na Islandii, gdzie niemal codziennie wrzucam nowe ciekawostki prosto z tego niezwykłego miejsca :)

--

--

Martyna Zastrożna

e-ntuzjastka marketingu i usability :) Autorka książki Google Analytics dla marketingowców