Pod stopami

Miłosz Olszański
26 min readSep 29, 2023

--

- Podasz mi sól, kochanie?

Helli, nie odrywając wzroku od Kukły, sięgnęła po solniczkę i przesunęła ją po stole w stronę męża.

- Nie gap się tak na niego — upomniał ją Mika, posypując obiad białymi drobinkami.

- Czy to, ta… Kukła naprawdę musi tu być? — spytała zirytowana.

- Tak — odparł mężczyzna. — Nie zostawię was samych na tyle czasu. Ktoś musi o was…

- Ale ja potrafię o siebie zadbać.

Zapanowała cisza, przerywana dźwiękiem widelca skrobiącego talerz.

- Hal, spróbuj użyć noża — poinstruował syna ojciec.

Mały sięgnął po drugi sztuciec i złapał go za rękojeść, ostrzem skierowanym do dołu. Kukła wstała ze swojego miejsca i, bez słowa, pomogła dziecku pokroić kotlet na mniejsze kawałki.

- Widzisz? — Mika skierował głowę do żony. — On potrzebuje męskiego przykładu w domu.

- Ale dlaczego to musi być to?! — Helli nie wytrzymywała i podniosła głos. Dopiero po chwili uspokoiła się. — Dlaczego nie może z nami zamieszkać twój brat, jak ciebie nie będzie?

- Bo ma własne życie, własną rodzinę! Hal musi znać swojego ojca.

- To po co się zgodziłeś lecieć?! — wykrzyknęła bez żadnych zahamowań kobieta.

Hal wpatrywał się w rodziców w milczeniu. Mika patrzył na Kukłę, przejeżdżając jednocześnie językiem po wewnętrznej stronie policzka.

- Nikt inny by nie poleciał! — odparł ze złością.

Kukła wstała od stołu i podeszła do Helli z dzbankiem wody. Kiedy nachyliła się, aby nalać płyn do szklanki kobiety, ta wytrąciła z ręki Kukły naczynie, które rozbiło się na podłodze. Hal podskoczył na swoim siedzeniu.

- Naprawdę musisz być tak teatralna?

- Nie chcę tego w moim domu — odparła kobieta i wyszła z pokoju.

- Siadaj — poinstruował Kukłę mężczyzna.

Ta w milczeniu wróciła na swoje miejsce.

- Tato, boję się.

Mika podszedł do syna i przysunął krzesło obok.

- Słuchaj, synu — zaczął mężczyzna, podczas gdy Kukła przyglądała się całej scenie. — Musisz być twardy. Pamiętaj, mężczyźni nie mażą się i przyjmują na klatę wszystko, co im się przydarzy, rozumiesz? — Twarz Hala pochłonięta była niepokojem. — To tylko dwa lata i wracam, to niedługo, naprawdę — starał się uspokoić syna Mika i pstryknął na Kukłę.

Ta podeszła bliżej i mężczyzna ustąpił jej miejsca. Następnie uklękła na jednym kolanie i przytuliła chłopca.

- Przyjmują wszystko, co im się przydarzy — powtórzył Mika.

Hal wzdrygnął się.

****

Mika zapukał do drzwi sypialni.

- Otwórz, proszę.

Kiedy mężczyźnie odpowiedziała jedynie cisza, ponownie zapukał do drzwi.

- A jesteś sam, czy z tym? — zapytał zniekształcony głoś z zamkniętego pokoju.

- Sam.

Kobieta odblokowała zamek i wróciła na łóżko. Mężczyzna otworzył pokój i stał chwilę w wejściu.

- Mogę usiąść?

Helli jedynie wzruszyła ramionami.

- Przepraszam — wyszeptał Mika.

- Za co mnie przepraszasz? — spytała odwrócona plecami kobieta.

- Nie powinienem lecieć, wiem to.

- Obiecałeś. Trzy lata temu miał być ostatni raz, a teraz, to co? Co to jest za raz, Mika? — spytała Helli z wyrzutem w głosie.

- Ja wcale nie chcę lecieć — odparł spokojnie mężczyzna. — Nie ma innego wyjścia.

- Zawsze jest wyjście — powiedziała Helli i odwróciła głowę do męża.

- Nikt nie poleci na Sednę.

- Ale ty musisz, tak?

- Helli, tam jest pierwsze życie w kosmosie, jakie kiedykolwiek zaobserwowaliśmy…

- I jest ono warte więcej niż twoja rodzina? — wtrąciła się kobieta.

- Oczywiście, że nie…

- To po co lecisz?

Mika westchnął.

- To tylko dwa lata. Zrobię, co trzeba, i natychmiast do was wracam. Dwa lata to nie tak dużo. Poza tym, z biotem będzie tak, jakbym w ogóle nigdzie nie odleciał. Wygląda jak ja, już naprawdę dużo się nauczył, jak ma się zachowywać. Pomaga Halowi, wykonuje obowiązki domowe. Nawet da mu klapsa, jak się źle zachowuje, zupełnie jak ja. — Mika spojrzał w oczy żony i widział rozczarowanie. — Nawet mówi jak ja, opowiada te same żarty.

- Ja nie potrzebuję zamiennika ciebie, nieważne jak dobry by on nie był. Ja potrzebuję ciebie. Hal też. Ci przeklęci przemądrzalcy mogliby nawet podmienić cię z tą Kukłą w nocy, jak śpię, ale ja i tak poznam, że to nie ty. — Do oczu Helli zaczęły napływać łzy. — Zawsze cię poznam, prawdziwego ciebie. Poznam te dłonie, tę klatkę piersiową, tę twarz, a co najważniejsze, poznam twój charakter… mężczyznę, którego pokochałam. Tego nie da się zastąpić jakąś Kukłą.

- Biotem — poprawił ją odruchowo Mika, po czym Helli zdzieliła go w głowę. — Słuchaj, moje życie to tylko drobina czasu na tle całego Wszechświata. Sedna to przełom na skalę całej historii ludzkości. Nigdy nie widzieliśmy życia pozaziemskiego i właśnie je znaleźliśmy. Ja naprawdę nie chcę lecieć, ale wiem, że to odkrycie zmieni bieg historii na lepsze. Naprawdę w to wierzę. Przyszłość Hala i potem jego dzieci będzie lepsza, niż nasza, ja to wiem. Chcę mu to zapewnić i jeśli będzie mnie to kosztowało jedynie dwa lata mojego życia, to ja idę na taki układ.

Helli patrzyła na męża, a łzy spływały po jej policzkach.

- Mamy też o tyle szczęścia, że wynaleziono bioty — kontynuował Mika. — On mnie zastąpi na te zaledwie dwa lata — podkreślał. — Daj mu szansę, błagam cię.

- Jemu może i dam szansę… — odparła kobieta, pociągając nosem.

- Co to ma znaczyć?

- Ale ty straciłeś swoją ostatnią trzy lata temu…

****

Biot zgasił silnik i zaciągnął hamulec ręczny. „Rodzina” opuściła samochód i stanęła na miejscu wyznaczonym dla obserwatorów kosmodromu. Wśród sponsorów i generałów całego przedsięwzięcia znajdowały się również rodziny dwóch astronautów, towarzyszących Mice w rakiecie.

- My znowu tutaj, Elena — zaczęła rozmowę Helli.

- Ta… — odparła pustym tonem.

Obie kobiety stały parę metrów dalej od grupy. Mały Hal stał przy biocie i trzymał go za rękę.

- On chyba nawet tego do końca nie rozumie — rzuciła zasmucona Helli.

- Co? — Elena była jakby nieobecna.

- On nie rozumie, że jego ojciec leci w kosmos, a to, co trzyma za rękę, to jedynie jego kopia.

Elena spojrzała na swoją „rodzinę” i westchnęła.

- Ile Marita ma już lat? — spytała Helli.

- Jedenaście.

- Rośnie jak na drożdżach. Jak sobie z tym radzi?

- Ledwo ją tu zaciągnęłam. Do Lariego się nie odzywa. Znaczy do tego biota — poprawiła się szybko Elena — bo Lari znowu…

- Ta — powtórzyła Helli i zapaliła papierosa. — Znowu…

Po chwili do kobiet dołączyła trzecia żona astronautów.

- Nie lubię was widywać — zaczęła.

Reszta roześmiała się chyba po raz pierwszy od przybycia na plac niedaleko kosmodromu.

- I vice versa, Janne — odparła Elena i pochyliła teatralnie głowę.

- Który to już raz, piąty? Szósty?

- Przestałam liczyć — powiedziała Helli i zaciągnęła się papierosowym dymem. — No to jak u was w domu? Chociaż ty powiedz mi coś dobrego.

- Też macie swoich… Rozumiem. — Przetarła oczy Janne. — A zresztą. Wam mogę wszystko powiedzieć. Poczęstujesz? — zapytała „koleżankę” i skinęła głową na paczkę.

- Na zdrowie — odparła Helli i wysunęła z paczki papierosa z pomarańczowym filtrem.

Janne zaciągnęła się kilka razy z rzędu aż poczuła, że kręci jej się w głowie, i kontynuowała:

- Albert nie mieszka ze mną od dwóch miesięcy.

- Słucham? — Elena i Helli powiedziały chórem.

- Wyprowadził się do siostry, żebym mogła oswoić się z biotem. „Dla mojego dobra” — zacytowała męża.

- A to dupek — skomentowała Elena. — Jak on mógł ci to zrobić?

- Sama już nie wiem. Nic nie wiem. Jemy razem obiady, wychodzimy na spacery… śpimy razem w łóżku.

Kobiety spojrzały na Janne szeroko otwartymi oczami. Ta widziała kątem oka oceniające spojrzenia i wzięła bez pytania paczkę od Helli i poczęstowała się jeszcze jednym papierosem.

- Ja nawet nie palę — skomentowała, zapalając drugiego. — Nie jest nawet tak źle, jak myślicie. Albert, znaczy biot, nie miał za bardzo możliwości uczyć się zachowań prawdziwego Alberta, jak to zapewne miało miejsce u was. Chociaż to i tak nie gwarantuje stuprocentowej wierności oryginałowi, jak to powiedział ten przemądrzalec. U mnie jest inaczej. Wiecie, mam możliwość wychować własnego męża od początku — powiedziała i zaśmiała się nerwowo.

- Nie zachowuje się jak Albert?

- Trochę zachowuje, w końcu wykorzystali jego DNA, ale trochę nie. Może tak sześćdziesiąt procent Alberta formuję sobie na nowo. Miło dla odmiany poczuć się ważna w domu…

Kobiety zamilkły i zaraz potem słychać było dźwięk odpalanych silników rakiety dwa kilometry dalej. Biot odwrócił się do Helli i uśmiechnął się. Potem podniósł Hala na ręce i posadził na swoich ramionach, żeby mały lepiej widział. Stale zwiększająca się moc silników wzbijała wokół ogromne chmury dymu, zasłaniając tym samym błyszczącą powierzchnię rakiety, która miała zabrać trzech mężów z dala od rodzin na następne siedemset trzydzieści dni. Szum silników stawał się coraz głośniejszy, aż wreszcie rakieta wyłoniła się z zasłony dymnej i zaczęła szybko wzbijać się ku niebu. Rakiety pomocnicze odczepiły się od głównej konstrukcji, w której zamknięci byli astronauci, i wylądowały z powrotem na Ziemi. Pojazd kosmiczny zaczął robić się coraz mniejszy, aż zniknął całkowicie. Grupa zaczęła wiwatować i klaskać w ręce. Sponsorzy zaczęli podchodzić do biotów astronautów i ściskać im dłonie, zupełnie jakby to oni lecieli właśnie w przestworza kosmosu.

- No to mam nadzieję, dziewczyny, że już więcej się nie spotkamy — powiedziała Helli i wyrzuciła resztki po papierosie na ziemię.

****

- Jesteśmy na orbicie Sedny — powiedział skupiony Albert, kurczowo trzymając ster rakiety.

- Kurs lotu stabilny — dodał Mika.

- Zbliżam się powoli do powierzchni planetoidy.

- Tylko ostrożnie — upomniał kolegę Lari.

Rakieta zbliżała się do czerwonej powierzchni Sedny, wzburzając tym samym lodowe okruchy, które potem odlatywały w bezkres przestrzeni kosmicznej. Szum silników był miarowy, wręcz uspokajający.

- Lari, włącz ssawki grawitacyjne, bo się odbiję — powiedział tonem typowym dla astronauty Albert.

- Ssawki aktywne.

- Mika — grzanie, bo nam się lądowniki skruszą.

- Grzanie aktywne.

- No to teraz spokojniutko… — Albert wystawił ze skupienia język i przygryzł go zębami. — Dajesz, maleńka, już prawie jesteśmy — powtarzał cicho pod nosem.

Astronauta powoli zbliżał lądowniki rakiety do zimnego podłoża. Wreszcie ssawki grawitacyjne gwałtownie przyciągnęły pojazd do lodu, trzęsąc astronautami w fotelach.

- Mamy to, panowie — obwieścił z dumą Albert.

Pozostałą dwójka odetchnęła z ulgą.

- Jak tu czerwono — skomentował Lari.

- Tholiny — odparł Mika. — Kto by pomyślał, że metan pod UV nabierze czerwonego koloru, co?

Cała trójka wpatrywała się przez szybę w dal planetoidy. Cała po horyzont pokryta była czerwonym nalotem. Powierzchnia była nierówna — różnej wielkości bruzdy czy wzniesienia sprawiały, że rakieta stała pod lekkim kątem.

Astronauci wstali ze swoich siedzeń i zaczęli się przygotowywać do wyjścia na dwustustopniowy ziąb. Każdy po kolei założył na swój zwykły skafander ochronną warstwę grubszego materiału. Następnie bryłowate buty grawitacyjne i, na koniec, sferyczny, przezroczysty hełm, okalający całą głowę. Wszyscy stanęli przed drzwiami.

- Ogrzewanie — poinstruował wszystkich Albert.

- Jest. — Reszta odparła chóralnie.

- No to otwieram. — Albert pociągnął wajchę obok drzwi, a te otworzyły się.

Cała trójka zaczęła schodzić po drabince. Albert i Mika stali już na powierzchni Sedny, a Lari, kiedy tylko dotknął czerwonego lodu, odbił się od niego i zaczął powoli oddalać się od kolegów w górę.

- Buty grawitacyjne! — krzyknął Mika. — Uruchom buty grawitacyjne!

Lari, wiszący już kilka metrów nad powierzchnią, pisknął i schylił się do butów. Nacisnął na jednym z nich przycisk i momentalnie runął z impetem na lód.

- Nic ci nie jest? — spytał zmartwiony Albert.

- Nie, wszystko w porządku. Całe szczęście to było tylko kilka metrów.

- Skafander cały? — dopytał Mika.

Klęczący astronauta zaczął obmacywać się ze wszystkich stron.

- Nie zamarzam, a nawet jest mi całkiem ciepło, więc chyba wszystko gra.

- A butla z tlenem?

Lari wziął do płuc głęboki oddech.

- Gra i buczy — odparł i zaśmiał się.

- Pierwsze dwadzieścia minut na Sednie i już taka akcja… — Albert pokręcił głową przykrytą bulwiastym hełmem.

Grupka ruszyła przed siebie na pierwszy zwiad żeby zapoznać się z otaczającym ich terenem. Jak okiem sięgnął wszystko było takie samo. Czerwień pokrywająca całą planetoidę była wszechobecna i drażniła oczy.

- No to ciekawe, gdzie to życie się zagnieździło.

Kiedy tylko Mika wypowiedział te słowa, z niewielkiej dziury, której wcześniej nikt nie zauważył, wybiegł na powierzchnię mały, glutowaty gryzoń. Jego szkarłatne ciało falowało z każdym najmniejszym ruchem. Posiadał on trzy pary chudych, nijakich łap. Jego głowa była częścią tułowia, nieposiadającego szyi, a z mordki wystawały cztery potężne, grube zęby. Stworzenie szybko zauważyło intruzów stojących w odległości zaledwie dwóch metrów i wydało z siebie wysoki odgłos, a potem skierowało się z powrotem w stronę otworu, wtuliło łapki w glutowate ciało i bez trudu wcisnęło się w szczelinę.

- Może tam? — powiedział i zaśmiał się Lari. — Ale był zdziwiony, jak nas zobaczył, co? — Śmiech astronauty był coraz głośniejszy.

- Dziwisz mu się? Pewnie nie jest przyzwyczajony do widoku trzech ludzi wkraczających na jego działkę — podłapał humor Mika.

- Dobra, dajcie spokój — przywołał ich do porządku Albert. — Wracamy do rakiety. Wiemy już, gdzie zacząć poszukiwania.

****

- Ty grasz na gitarze? — spytała ze zdziwieniem Helli.

- Aaah — westchnął biot. — Grałem na studiach i rzuciłem ją w kąt, jak przyszło mi latać.

- Nawet nie wiedziałam, że ją mamy… Gdzie była?

- Na strychu.

Kobieta usiadła obok biota i patrzyła, jak ten nastraja na słuch instrument.

- Zagrasz coś?

- Spróbuję, ale nie oczekuj nic wybitnego — zaśmiał się biot, strojąc przedostatnią strunę. — Chyba pierwszy raz od dwóch miesięcy przyszłaś do mnie z własnej woli — zauważył.

- Ja… — powiedziała kobieta i zamilkła.

- Gotowe, stroi.

Biot chwycił gryf lewą ręką i ustawił palce w kształt akordu a-moll. Prawą ręką zaczął szarpać delikatnie struny, jedna za drugą. Pokój wypełnił melodyczny dźwięk gitary akustycznej, a biot coraz sprawniej przemieszczał palce po progach gitary. W końcu zapętlił swoje akordy, powtarzając intro piosenki. Głowa Helli mimowolnie zaczęła się bujać na boki.

- …and she’s buyin’ a stairway… — zaczął nieudolnie śpiewać biot zakurzonego klasyka.

- Może na razie tylko graj — zasugerowała kobieta i uniosła kąciki ust.

Biot zaczął szarpać struny delikatniej, wydając z gitary cichsze dźwięki.

- Pamiętasz, zanim urodził się Hal, jak chodziliśmy wzdłuż rzeki? Wysoka trawa łaskotała nam palce i łydki… Może chcesz znowu ze mną tam pójść? To niedaleko.

Helli milczała przez dłuższą chwilę i wyszła. Poszła do swojej sypialni i z hukiem zamknęła za sobą drzwi.

Mijały tygodnie, a z pokoju biota docierały melodie grane coraz lepiej technicznie. Brzmiały one na tyle dobrze, że Helli specjalnie zostawiała uchylone drzwi od swojej sypialni, żeby lepiej słyszeć. Hal często przebywał w pokoju biota, zainteresowany drewnianym instrumentem. Tego dnia siedział na dywanie ze skrzyżowanymi nogami i patrzył na zręczne manewry palców biota na gryfie.

- Wiesz, że są takie gitary, które można podłączyć do wzmacniacza?

- Co to?

- To takie elektryczne pudło. Wpinasz do niego specjalną gitarę i gra lepiej niż ta.

Hal słuchał z otwartą buzią.

- I wychodzą z niej inne dźwięki.

- Jakie?

- Ostrzejsze. Trochę tak jakby ktoś je pocierał o ostrzałkę do noża. Może taką kupimy, hm? — zaproponował biot.

Nagle zza drzwi dobiegło skrzypnięcie drewnianej podłogi. Biot uśmiechnął się.

- Tak, tato, kupmy taką, kupmy! — krzyknął z radości chłopiec.

Uśmiech biota poszerzył się od słów Hala i, nie przerywając gry, spojrzał na szparę między futryną i drzwiami. Jego wzrok spotkał się z tym Helli, która, speszona, zeszła po schodach do salonu.

Następnego dnia biot przyjechał pod dom i wyjął z samochodu wielkie kartonowe pudło, które zaniósł do garażu. Siedział tam jeszcze chwilę, grzebiąc w jego zawartości, kiedy do pomieszczenia weszła Helli.

- Obiad, Mika — powiedziała i uciekła do kuchni.

Biot natychmiast przestał grzebać w pudle i zastygł w miejscu. Potem, uśmiechnięty, zaniósł pudło do swojego pokoju i dołączył do reszty przy stole.

- Co ci nałożyć? — spytała Helli z dużą łyżką w ręku.

- Ziemniaki, poproszę — odparł Mika.

Kobieta zwinnym ruchem nałożyła na talerz kopczyk ziemniaków i dołożyła warzywa z pary, mimo że Mika wcale o nic więcej nie prosił.

- Aż tyle? — Mężczyzna się zaśmiał.

- Jedz, nie marudź. Od kiedy nie smakują ci moje dania? — spytała żartobliwie Helli.

- Od zawsze mi smakują!

Rodzina zabrała się do jedzenia.

- Tatusiu, dzisiaj też będziesz grał?

- Może, kto wie — drażnił się z chłopcem Mika.

- Proszę, pograjmy!

- No chyba musisz nie mieć serca, żeby się nie zgodzić — powiedziała Helli i rzuciła zielonym groszkiem w męża, śmiejąc się.

- Dzisiaj nie będziemy grać na gitarze akustycznej — powiedział w końcu ojciec.

- To ja nie jem warzyw — zbuntował się Hal.

- Jak nie zjesz warzyw, to nie dostaniesz niespodzianki.

Chłopiec westchnął zdziwiony i szybko pochłonął wszystkie resztki na talerzu.

- Już! — krzyknął z pełną buzią.

- Zuch! To chodźcie za mną — powiedział Mika i wstał od stołu.

Cała trójka poszła na górę, mężczyzna wszedł do swojego pokoju pierwszy i przymknął drzwi.

- Jesteście gotowi?

- Tak! — krzyknęli razem matka z synem.

- Tada! — Mika otworzył drzwi.

Na środku dywanu stała błyszcząca od lakieru gitara elektryczna podpięta do niewielkiego, czarnego wzmacniacza. Hal krzyknął z radości, a Helli zamurowało.

- Siadajcie, pogramy trochę.

Mika przekręcił kilka pokręteł na wzmacniaczu i zaczął grać. Gitara zaczęła wydawać z siebie obiecane ostre, hard-rockowe dźwięki. Struny drżały jakby oszalały, szarpane wprawionymi palcami. Przez następne kilka godzin mężczyzna grał wszystkie piosenki, jakie znał, a Helli powoli przysuwała się do niego na kanapie. Wreszcie gitara zamilkła, Mika odłożył ją na bok, i położył swoją głowę na już wtulonej w niego Helli.

- Zobacz — powiedział mężczyzna i wskazał palcem na śpiącego na dywanie Hala. — Chyba czas iść spać — wyszeptał.

- Mhm — odparła Helli. — Zabiorę go do pokoju. — Kobieta wstała i wzięła syna na ręce. — Fajnie było.

- Mi też się podobało. Słodkich snów — powiedział Mika i uśmiechnął się.

****

„Dzień trzysta sześćdziesiąty piąty misji odkrywczej na planetoidzie Sedna. Minął okrągły rok misji. Pozwoliliśmy sobie z resztą załogi na otwarcie półmetkowego szampana.

Wracając do właściwego raportu: etap odwiertowy został zakończony później niż się tego spodziewaliśmy. Szacowana grubość wierzchniej warstwy planety, składająca się głównie z lodu, na dwa kilometry okazała się być większa. Już teraz wiemy, że były to trzy i pół kilometra. Wczoraj, dokładnie o godzinie dwunastej trzydzieści dwa czasu ziemskiego, udało nam się przebić przez warstwę lodu. Naturalnie, początek odwiertu miał miejsce na „norze” sedneńskiego gryzonia, która, jak się okazało, rozciągała się aż do wnętrza planetoidy. Już dzisiaj mogę potwierdzić, że nie zawiera ona jądra, a wypełniona jest płynnym oceanem. Tą samą wodą, która znajduje się na powierzchni, ale niezamarzniętą z powodu głębokości, na jakiej się znajduje. Od samego rana zajmowaliśmy się usuwaniem wiertła z wnętrza planetoidy.

Jak wspominałem w poprzednim raporcie, rodzime gryzonie nie pojawiły się na powierzchni ani razu od czasu, kiedy jeden z nich nas zobaczył. Najwidoczniej musiały uznać nas za zagrożenie i schowały się na dobre pod powierzchnią.

Za równo godzinę, czyli o czternastej piętnaście, wkroczymy do wywierconego korytarza po raz pierwszy w celu pobrania próbki płynnego oceanu z wnętrza planetoidy. Chcemy też, oczywiście, rozejrzeć się za śladami, które mogą naprowadzić nas na gniazdo poszukiwanych stworzeń.

Następny raport powstanie zaraz po naszym powrocie.

Bez odbioru

Albert”.

Astronauta skończył pisać raport i oparł głowę o zagłówek fotela. Rakieta nie była duża. Posiadała wystarczająco dużo miejsca na mostek, który służył do kontaktu z Ziemią i sterowania pojazdem. Oprócz tego posiadała trzy za ciasne, jak to prawie codziennie komentował Lari, kabiny prywatne, pomieszczenie techniczne i „schowek” na wszystkie narzędzia regularnie wykorzystywane przez astronautów.

Podczas gdy Albert spisywał raport, Mika leżał w swojej kabinie i odpoczywał po wielogodzinnej walce z wiertłem. Mężczyzna trzymał nogi oparte o wiszącą u jego stóp szafkę i czytał książkę na czytniku elektronicznym, kiedy do drzwi kabiny zapukał Albert.

- Skończyłem. Zostały nam pięćdziesiąt dwie minuty do drugiego etapu — powiedział podekscytowany.

- Oho, ktoś ma tu dobry humor — skomentował to Mika.

- A ty nie? Rok odwiertów w tym pieprzonym lodzie twardszym niż skała i WRESZCIE — krzyknął niemal Albert — schodzimy pod powierzchnię.

- No tak, super. — Głos Miki zdradzał brak entuzjazmu mężczyzny.

- Wszystko okej? Przecież po to tu przylecieliśmy. Poza tym, został tylko rok.

- No właśnie. Został rok. Sedna osiągnęła peryhelium ze Słońcem i zaczyna się od niego oddalać. Musimy odlecieć dokładnie za rok, bo inaczej w ogóle nie zdołamy wrócić na Ziemię — powiedział spokojnym lecz pełnym obaw głosem Mika.

- No i co?

- Co? Co jeśli nie zdążymy? Całe te dwa lata będą na marne?

- Nie myśl tak nawet. Jesteśmy za dobrzy, żeby nam się nie udało. Skup się na misji i się trochę wyluzuj.

- Ta… wyluzuj — spointował rozmowę Mika i wrócił do swojej lektury.

Dokładnie o wyznaczonym czasie cała trójka astronautów wyszła ze swoich kabin. Lari i Albert rozmawiali z ekscytacją w głosie, przewidując, co zastaną w centrum planetoidy. Mika ubierał się w milczeniu. Wreszcie astronauci wyszli na zewnątrz i stanęli na lodzie.

- Tylko żebyś nam nie odleciał — rzucił z przekąsem Albert.

- To może i było śmieszne przez pierwszy tydzień, ale minął już rok, gościu. Ile razy to powtórzysz? — spytał retorycznie Lari.

- Tyle, ile trzeba — odparł mężczyzna i się zaśmiał.

Astronauci stanęli nad głęboką na trzy i pół kilometra przepaścią. Patrząc w dół, nie było widać jej końca. Jej ściany były zupełnie czerwone, jak cała powierzchnia planetoidy. Albert wziął głęboki oddech i zaczął iść pierwszy. Upewnił się jeszcze trzy razy, że jego buty grawitacyjne są włączone, i postawił pierwszy krok na ścianie przepaści. Potem druga noga i stał już prostopadle do swoich towarzyszy. Zszedł w głąb tunelu na kilka kroków, robiąc miejsce kolegom, i czekał. Następny zszedł Mika, a za nim Lari.

Podróż do wnętrza planetoidy nie była prosta. W normalnych warunkach spacer na dystansie trzech i pół kilometra nie jest wcale trudny, ale ponieważ astronauci zakrzywiali prawa fizyki, przyklejeni do ściany tunelu, szło się z trudem. Z każdym krokiem było coraz mniej światła, a odcień lodu stawał się coraz bardziej krwisty, aż wreszcie sczerniał całkowicie. Zamontowane na ramionach skafandrów latarki oświecały dalszą drogę.

Wreszcie tunel dobiegł końca i przed astronautami ukazała się gigantyczna wnęka wypełniona wodą. Nie było jej jednak tak dużo jak to początkowo zakładali. Im bliżej środka, tym bardziej grawitacja słabła. Do tego stopnia, że pod warstwą lodu była ona zerowa. „Krople” wody o wymiarach człowieka, drzew, budynków, wpadały na siebie i złączały się w większe, zawieszone w powietrzu, sfery, nieraz rozmiarów pełnoprawnych gór. Następnie wpadały one na lodowe ściany planetoidy i znowu rozpadały się w mniejsze skupiska. Między wszystkimi zaburzonymi sferami o falujących lekko powierzchniach, dryfowały glutowate gryzonie, jedyni mieszkańcy Sedny. Poruszały się one w stale zmieniających się korytarzach powietrza tak zręcznie i szybko, że wyglądały jak perfekcyjnie zarządzana ulica wypełniona śmigającymi samochodami. Stworzenia te podlatywały do małych, niewiele większych od nich, sfer wodnych i wchodziły w nie. Zwijały się potem w idealną kulkę, wtulając wszystkie swoje łapy w plastyczny tułów, i dryfowały tam przez chwilę. Odbijające się od nich światło latarek sprawiało, że wyglądały jak perły zamknięte w szklanym opakowaniu. Po niedługim czasie stworzenia opuszczały sfery, ale nigdy samotnie. Astronauci dokładnie się przyglądali wszystkim okazom, jakie udało im się dostrzec w ograniczonych światłach latarek, i zawsze do sfery wchodziło jedno stworzenie, a wychodziły dwa lub więcej.

Albert zaczął wzdychać z ekscytacji wywołanej widokiem tak niesamowitego znaleziska i przypomniał sobie, że ma przy sobie kulę światła. Wyjął z kieszeni kulkę wielkości piłki do tenisa i przekręcił obie jej połowy w przeciwne strony. Kulka zaczęła migać i astronauta rzucił ją przed siebie, najdalej jak mógł. Nagle kulka zabłysła z mocą gwiazdy i rozświetliła całe wnętrze ogromnej wnęki, zwracając tym uwagę stworzeń. Rozległ się nagle pisk dziesiątek tysięcy gryzoni. Wpadły w panikę i sprawnie poruszający się ciąg glutów zamienił się w miejsce katastrofy. Gryzonie zaczęły wpadać na siebie, odbijając się na boki w niekontrolowany sposób. Wiele z nich wpadało w wodne sfery wielkości gór i już nigdy ich nie opuszczało. Te, które miały więcej szczęścia, przyczepiały się do ścian, wbijając w nie swoje grube zęby. Po parunastu minutach chaosu wnękę znowu ogarnął spokój. Krzyki ustąpiły. Gigantyczne sfery wodne zaczęły wypluwać z siebie tysiące martwych glutów. Te przyczepione do ścian zwolniły uścisk szczęk i rzuciły się w stronę martwych towarzyszy. W mgnieniu oka dryfujące bez celu ciała zniknęły, a żywe gryzonie wróciły do swoich czynności. Ponownie zaczęły mknąć w tunelach powietrznych i zanurzać się w niewielkich sferach wodnych. Astronauci patrzyli na wszystkie wydarzenia łącznie koło godziny. Rozmnażające się w sferach gluty błyskawicznie odnowiły swoją populację i wnęka wyglądała dokładnie tak samo, jak godzinę wcześniej.

Oszołomieni astronauci wrócili na powierzchnię planety i zaczęli żywo komentować to, co zobaczyli. Albert szybko odłączył się od rozmowy i pobiegł do komputera na mostku spisać raport. Długo siedział przed świecącym monitorem, nie wiedząc, jak ma podsumować wydarzenia z wnętrza planetoidy.

****

Hal bawił się przed domem na trawie i kopał piłkę. Podbiegał do niej, kopał w drugą stronę i znowu za nią biegł.

- Dzieci łatwo sobie znajdują zajęcie, co? — zaśmiał się Mika.

- Ja nie narzekam — odparła Helli i osunęła się na fotelu. — Przynajmniej mamy chwilę dla siebie.

- Zrobić ci herbatę?

Helli spojrzała ze zdziwieniem na Mikę.

- Tak, poproszę.

Po paru minutach mężczyzna wrócił na ganek z gorącym kubkiem.

- Sobie nic nie wziąłeś?

- Nie chcę mi się pić.

- I tak o spytałeś, czy ja chcę?

- No tak. — Mika odpowiadał lekko zdezorientowany.

- Dziękuję. — Helli zarumieniła się i wzięła łyk gorącego płynu.

Dni mijały powoli. Helli zajmowała się obowiązkami domowymi, w których Mika jej pomagał. Sprzątał, robił pranie, zajmował się dzieckiem. Życie było dla wszystkich proste.

Któregoś dnia ojciec z synem wyszli nad pobliską rzekę łowić ryby. Helli wzięła w tym czasie do ręki telefon i wykręciła numer.

- Dzień dobry, z tej strony Hanna, recepcja jednostki w Lake Jackson, słucham? — powiedział głos w telefonie.

- Dzień dobry, ja chciałam poprosić o numer telefonu jednej z żon nieobecnych astronautów.

- A z kim mam przyjemność?

- Helli Kivela.

W telefonie słychać było stukanie palców w klawiaturę.

- Pani Kivela — powtórzyła recepcjonistka. — Żona Miki Kiveli, zgadza się?

- Tak, to ja.

- W jakim celu prosi pani o numer innej żony?

- Ja… jesteśmy przyjaciółkami.

- I nie ma pani jej numeru? — spytała podejrzliwie kobieta z jednostki.

- Mam, to znaczy… Miałam, eee… — Helli nie wiedziała, co powiedzieć. — Znaczy ja zgubiłam swój notes z numerami, niezdara — powiedziała i głośno zaśmiała się do słuchawki.

- Aha — skomentowała to recepcjonistka. — O kogo chodzi?

- Janne.

- Jaka Janne? Mam ich w systemie kilka.

Helli zorientowała się, że nawet nie zna jej nazwiska. Nigdy się nimi nie wymieniły. Nie miały po co, bo i tak nie chciały ze sobą utrzymywać kontaktu.

- Żona Alberta. On jest na Sednie z moim mężem.

- Janne Lampi. Pani zapisuje — poleciła kobieta z recepcji i podała pełny numer.

Helli rozłączyła się i wybrała numer od recepcji.

- Halo? — spytał damski głos. — Kto tam?

Helli wahała się kilkanaście sekund, czy się odezwać.

- Jeśli to jakieś żarty…

- Nie — przerwała Helli. — Czy to Janne? Janne Lampi?

- Tak, o co chodzi?

- Tutaj Helli Kivela.

- Kto?

- Helli… z kosmodromu.

W słuchawce zapanowała cisza.

- Hej — odparła wreszcie Janne. — Po co dzwonisz? Sama miałaś nadzieję przecież, że się już nie spotkamy.

- Wiem, przepraszam, ale nie wiedziałam, do kogo się zwrócić.

- Z czym?

- Jak ci się mieszka z Albertem?

- Nie owijasz w bawełnę, co? — zdziwiła się Janne. — Dlaczego pytasz?

- Ja… chciałam się dowiedzieć, jak sobie z tym radzisz.

- Dobrze. Jutro lecimy na Bahamy.

- O — zdziwiła się Helli. — Jesteście ze sobą… blisko?

- Jak blisko? Czy teraz jest w pokoju? Mam go poprosić do telefonu?

- Nie, nie. Czy jesteście ze sobą blisko… jak mąż z żoną.

- Teraz się robisz trochę bezczelna — oburzyła się Janne.

- Wiem, przepraszam, ale muszę wiedzieć.

- Co, wyrzuty sumienia? — zaśmiała się kobieta w telefonie. — Nie ma co się martwić. Oni po to tu są. Mają zastąpić nam mężów, prawda? Mnie tam sumienie nie gryzie i ciebie też nie powinno, złotko.

Helli zamilkła i zaczęła szybciej oddychać.

- No dobrze. Podejrzewam, że powiedziałam ci to, co chciałaś usłyszeć. A teraz leć i korzystaj — powiedziała Janne i rozłączyła się.

Kobieta stała ze słuchawką przy uchu i słuchała sygnału. Zaczęła sobie wyobrażać wszystkie rzeczy, których jej brakuje. Wreszcie odłożyła słuchawkę i poszła do szafy po świeżą pościel.

****

„Dzień siedemset trzydziesty dziewiąty. Nasz pobyt na Sednie przedłużył się o dziewięć dni. Nie udało nam się złapać ani jednego stworzenia do sekcji. Dłużej nie możemy czekać. Właśnie w tej chwili rozgrzewam silniki.

Bez odbioru

Albert”.

Astronauta skończył pisać i wysłał wiadomość. Po chwili dostał wiadomość zwrotną z bazy, w której napisane było tylko wielkimi literami: „RUSZAJCIE TERAZ”. Mężczyzna wstał od komputera i zajrzał do pomieszczenia technicznego, w którym był Lari.

- Ile jeszcze?!

- Robię, co mogę! Silniki się wolno nagrzewają w tym mrozie, ale jak się nagrzeją, to musimy ruszać. Jeśli nie, to następne nagrzewanie potrwa dwanaście godzin, nie mamy tyle czasu — odparł znerwicowany Lari.

- Czyli ile?

- Jeszcze dziesięć minut.

Albert przeklął pod nosem i poszedł dalej w poszukiwaniu Miki. Tego nigdzie nie było i astronauta zaczął krzyczeć na całe gardło, żeby kolega przyszedł na mostek. Dalej nic. Krzątając się po całym statku, Albert zauważył, że brakuje jednego skafandra.

- Kurwa mać! — przeklął na całe gardło i zaczął przygotowywać się do wyjścia na zewnątrz.

- A ty gdzie?! — krzyknął Lari.

- Ten idiota gdzieś polazł. Idę go znaleźć.

- Mówiłem ci, że mamy dziesięć minut, tak? Jeśli nie ruszymy teraz, to nie starczy nam paliwa na lot na Ziemię! Sedna oddala się od Słońca. Mika sam na siebie wypisał wyrok, odpuść! — powiedział Lari i złapał Alberta za rękę.

- Zostaw! — rozkazał mężczyzna. — Idę go znaleźć i zabić tego idiotę własnymi rękami. Grzej silniki.

Albert założył na koniec buty grawitacyjne i wyszedł na zewnątrz. Wiedział, że było tylko jedno miejsce, gdzie mógł się zapuścić Mika. Ruszył w stronę tunelu prowadzącego do wnęki z oceanem i spojrzał na zegarek. Cztery minuty. Przeklinał pod nosem, idąc najszybciej jak mógł, obciążony siłą przyciągania butów.

Nagle z tunelu wyszedł Mika, trzymający w ręku przezroczysty cylinder.

- Oszalałeś?! — krzyknął Albert. — Do rakiety, już!

Obaj astronauci zaczęli biec w stronę szumiącego pojazdu. Rozgrzane silniki produkowały tyle gorącego powietrza, że lód pod nimi zaczął się topić. Lari stał w oknie na mostku i trzymał się za głowę, błagając los, żeby jego kompanom udało się wejść na pokład przed startem, do którego została minuta.

Ostatkiem sił Albert wyłączył buty grawitacyjne i podskoczył. Cudem złapał się za uchwyt obok drzwi i otworzył je. Mika zrobił to samo i zamykał wejście za sobą, kiedy rakieta była już w powietrzu. Albert otworzył śluzę dzielącą wyjście z pojazdu z resztą pomieszczeń i zastał tam pobudzonego Lariego.

- Idioci, imbecyle! — Astronauta rzucał obelgi na lewo i prawo. — Prawie odleciałem sam, powariowaliście?! — wykrzyczał.

Mika zdjął z siebie hełm i odpowiedział koledze śmiechem.

- Takie to śmieszne?! — Lari podszedł do kompana i złapał go za skafander, przygotowując się do wyprowadzenia ciosu.

- Patrz tam — odparł wreszcie Mika i wskazał palcem na stojący w śluzie przezroczysty cylinder.

W jego środku pływało skulone, glutowate stworzonko.

- Nie wierzę — powiedział zszokowany Albert. — Jak to zrobiłeś?

Lari stał jak wryty, gapiąc się w cylinder, wciąż trzymając rękę w pozycji gotowej do bicia. Mika śmiał się dalej.

- Dobrze, że Lari pierwszego dnia pokazał nam, jak się używa butów grawitacyjnych, Albert, bo inaczej by nas tutaj nie było.

Astronauta puścił Mikę i usiadł na podłodze. Albert zaśmiał się w głos.

Solidnie zabezpieczony cylinder stanął na mostku podczas powrotu na Ziemię. Stał się on dla astronautów swego rodzaju wyróżnieniem, pucharem, na który każdy patrzył z podziwem. Mijały tygodnie, a atmosfera między astronautami wróciła do normy.

- Jak z paliwem? — spytał Mika.

- Niezbyt kolorowo — odparł zmartwiony Albert. — Zostało nam dwanaście sekund świetlnych, a paliwa to starczy tak chyba na styk.

- Czyli w następne dwadzieścia cztery godziny dowiemy się, czy dolecimy?

- No mniej więcej.

Mika zmarszczył brwi i spojrzał na cylinder.

- Wylądujemy. Musimy.

Czas zwolnił. Stres i niepokój zawładnęły astronautami. Wszyscy co kilkadziesiąt minut podchodzili do steru i patrzyli, jaka odległość została im do pokonania i porównywali ją z poziomem paliwa. Nikomu nie udało się zasnąć i nikt się do siebie nie odzywał. Wreszcie za oknem mostka pojawiła ona — Ziemia. Dom. Planeta była w oczach astronautów czymś przepięknym. Granat planety zaburzony gdzieniegdzie zielenią kontynentów wywołał we wszystkich euforię. Mika zaczął krzyczeć ze szczęścia, Albert i Lari skakali jak szaleni. Na wszystkich spłynęła ulga.

Nie trwało to jednak długo, ponieważ na ostatniej prostej zawył alarm ostrzegający o braku paliwa. Rakieta zaczęła drastycznie zwalniać. Astronauci patrzyli w skupieniu na pozostały dystans i Ziemię za oknem. Była ona na wyciągnięcie ręki. Kiedy wszystkim wydawało się, że zaraz wlecą w atmosferę, rakieta zatrzymała się całkowicie.

- Nie! — krzyknął Albert i skoczył do steru. — Zabrakło… — wydukał przerażony.

- Ile? — spytał Lari, ale nie otrzymał odpowiedzi. — Ile?!

- Jedno ostatnie pchnięcie.

- Azotowy zespół manewrowy! — krzyknął Mika.

- Wyrzutniki zamontowane są tylko po bokach… — odparł Albert i załamał ręce. — Nie polecimy nimi do przodu.

- Włączmy tylko jeden — nie dawał za wygraną Mika.

- Będziemy kręcić się w kółko.

Nastała cisza, którą przerwał Lari.

- A było tak blisko — powiedział, patrząc na Ziemię i uniósł kąciki ust.

Astronauci orbitowali godzinę, nie wiedząc, co zrobić. Baza nie dała im żadnych rozwiązań, wręcz przeciwnie. Powiedzieli, że zdani są na siebie, bo oni z Ziemi nic nie mogą zrobić.

- No i wszystko na nic — zaczął Mika. — Helli miała rację. Nie powinienem był lecieć. — Mężczyzna rozpłakał się.

- Jeszcze nie — powiedział Albert ożywionym głosem. — Słuchajcie, mam plan. — Kompani zaczęli uważnie słuchać. — Mamy buty grawitacyjne.

- No i? — spytał Lari.

- Jak to no i? Założę pełny skafander i buty. Na początku będą wyłączone. Owinę się pępowiną i wyjdę na zewnątrz rakiety. Oddalę się na tyle daleko, na ile pozwoli mi pępowina, i włączę buty. Przywalę w rakietę i to z impetem. To będzie nasze ostatnie pchnięcie, panowie — wyjaśnił Albert i uderzył pięścią w stół. — Nazywam to metodą na Lariego.

- Jak wrócisz, kiedy zaczniemy wchodzić w atmosferę? — zapytał Mika.

- Jak już przywalę w rakietę, nie wystrzelimy prosto na Ziemię. Będę miał trochę czasu. Przejdę po zewnętrznej stronie statku do drzwi śluzy, wyłączę buty, a któryś z was będzie na mnie czekał. Wciągnięcie mnie do środka, zamkniemy śluzę i ruszymy na Ziemię.

Lari uśmiechnął się i zabłysły mu oczy.

- To się może udać — powiedział i zaśmiał się. — Naprawdę może się udać!

Mika stał w śluzie, gotowy do wciągnięcia kompana do środka w odpowiednim momencie. Albert przygotował się i wyszedł na zewnątrz. Pozwolił ponieść się kosmicznemu bezwładowi na kilkanaście metrów od rakiety aż osiągnął limit pępowiny, która była jedyną rzeczą łączącą go ze statkiem.

- No to wóz albo przewóz — powiedział do siebie i włączył buty grawitacyjne.

Astronauta spadł z ogromnym impetem, który zatrząsł całą rakietą. Pojazd zaczął się poruszać w stronę Ziemi. Albert sprawdził szybko, czy na pewno jest w jednym kawałku i czy butla z tlenem jest cała. Rakieta szybko zaczęła nabierać tempa. Mężczyzna poczłapał w stronę wejścia do śluzy, gdzie już czekał na niego Mika z wyciągniętą ręką.

- Szybciej! — poganiał go z wnętrza.

Albert nic nie odpowiedział. Był skupiony na każdym kroku, który stawiał.

Rakieta zaczęła pędzić niebezpiecznie szybko, o mało nie wyrzucając Miki w próżnię kosmosu. Trzymał rękę wyciągniętą do swojego kompana i ten wreszcie ją chwycił. Astronauta wydał z siebie odgłos radości. Nagle coś mocno zatrzęsło rakietą. Mika puścił Alberta, który zawisł kilkanaście metrów dalej na naprężonej pępowinie.

- Albert! — krzyczał bezradny Mika z całych sił.

Rakieta zaczęła wchodzić w atmosferę, osiągając ogromne prędkości. Mika zamknął drzwi śluzy i patrzył przez małe okienko na ciągniętego za rakietą Alberta. Wyglądał bezradnie. Jak dziecko. Pępowina zerwała się. Astronauta zniknął z pola widzenia.

****

Zegar wybił godzinę dwunastą. Helli krzątała się w kuchni, bo za godzinę musiała podać obiad do stołu. Mika siedział w pokoju obok przy biurku i rozwiązywał krzyżówkę. Po całym domu niósł się dźwięk sztormujących dach i okna kropel deszczu. Hal siedział na dywanie przed telewizorem. Jego ulubiony program się skończył i zaczął skakać po kanałach. Chłopczyk wreszcie znudził się dorosłymi programami i przestał je zmieniać. Akurat na ekranie wyświetliły się wiadomości. Hal odłożył pilota na bok i wziął do ręki kostkę Rubika z półki pod telewizorem. Z głośników dobywały się informacje, które powielane były przez wszystkie krajowe media już od kilku tygodni.

„… na Sednę zakończyła się pełnym sukcesem. Dzielni astronauci zbadali planetoidę i przetransportowali na Ziemię osobnika z rodzimego dla Sedny gatunku. Niestety, wyprawa nie odbyła się bez ofiar. Albert Lampi, jeden z trzech uczestników misji, zginął, ale wiemy od jego towarzyszy, że bez jego wkładu cel na pewno nie zostałby osiągnięty. Z tego miejsca chciałabym złożyć w imieniu całej stacji News-4 oficjalne kondolencje małżonce astronauty…”.

- Przełącz to — zagłuszył reporterkę Mika.

Hal nie reagował, pochłonięty nową zabawką.

- Przełącz to natychmiast! — krzyknął zirytowany mężczyzna.

Kiedy chłopiec znowu nie zastosował się do poleceń ojca, ten wstał od stołu i pchnął Hala. Wziął pilota do ręki i wyłączył telewizor.

- Tatusiu, to boli… — zaczął szlochać mały.

- Było mnie słuchać, a nie teraz beczysz. Idź do pokoju! — rzucił w złości Mika i wygonił syna sprzed telewizora.

Helli usłyszała całe zajście z kuchni.

- Co to ma znaczyć? — spytała, wchodząc do pokoju.

- Co, nic się nie stało — odparł sucho Mika.

- Co zrobiłeś dziecku?!

- Nie twoja sprawa! To mój syn i będę go wychowywał jak mi się podoba!

Helli patrzyła na męża z odrazą i szokiem w oczach. Rzuciła na podłogę szmatkę, którą wzięła ze sobą z kuchni, i pobiegła do syna. Mika przeklął pod nosem, wyszedł z domu i zamknął się w garażu.

Od tamtego czasu mężczyzna spędzał czas w swojej izolacji coraz częściej. Rozmowy z synem czy żoną były coraz rzadszym zjawiskiem, a jeśli już się zdarzały, to prawie zawsze kończyły się kłótnią. Kilka tygodni później, kiedy zaszło już Słońce, Helli stanęła w wejściu do samotni męża.

- Będziemy oglądać film. Hal go wybrał. Usiądziesz z nami? — zapytała chłodno.

Mika odwrócił się do żony i patrzył na nią przez chwilę. Bez słowa wstał i poszedł za nią do pokoju z telewizorem. Cała rodzina usiadła na kanapie. Hal siedział między rodzicami i machał nogami z ekscytacji przed nadchodzącym ulubionym filmem. Po kilkunastu pierwszych scenach Helli spojrzała na męża.

- Zrobisz mi herbatę?

Ten spojrzał się na nią jak na głupią.

- Jak idziesz do kuchni, to mi też możesz zrobić — odparł i odwrócił wzrok z powrotem na telewizor.

Film skończył się, a Helli z Miką milczeli. Żadne słowo nie padło z ich ust aż do napisów. Jedynie Hal wzdychał z ekscytacji i udawał bohaterów z ekranu.

- No to co, skarbie, lecimy spać? — spytała matka.

- Jeszcze nie, jeszcze nie! — Mały był wulkanem energii.

Wstał z kanapy i pobiegł po schodach do pokoju na piętrze. Po chwili wrócił, ciągnąc za sobą gitarę akustyczną, i wystawił ją do Miki.

- Tato, zagraj nam, zagraj, proszę!

- Nie chcę grać.

- No proszę, zagraj! — Hal nie dawał za wygraną i zaczął wciskać ojcu gitarę.

Mika nie wytrzymał, wziął instrument i roztrzaskał go o podłogę. Hal zaczął płakać.

- Dlaczego to zrobiłeś? — pytał, zachłystując się łzami. — Dlaczego już się ze mną nie bawisz?

- Cichutko, skarbie. — Helli starała się uspokoić syna. — Nic się nie stało, mamusia kupi ci drugą gitarę.

Kobieta wzięła syna na ręce i zaniosła go do sypialni. Po kilku godzinach mały wreszcie zasnął, a Helli zaczęła się trząść ze złości. Zamknęła delikatnie drzwi za sobą i zeszła do piwnicy. W kącie, pod płachtą, leżała długa, drewniana skrzynia. Kobieta otworzyła ją i spojrzała na sztucznie pozbawionego świadomości biota. Pocałowała go w policzek i z powrotem przykryła wieko.

- Mika, śpisz? — spytała Helli, wchodząc do małżeńskiej sypialni.

- Czego? — spytał ordynarnie mężczyzna.

- Zepsuł się kran, nie da się zakręcić wody w łazience — wyjaśniła spokojnie.

Mika westchnął głęboko, ociężale zwlókł się z łóżka i poczłapał do łazienki. Robił to z takim wyrzutem, że widać to było w mowie jego ciała.

- Co ty bredzisz? Nic nie leci — powiedział zirytowany mężczyzna.

Helli stała zaraz za nim i nagle mocno złapała go za szyję zwiniętą w rulon poszewką poduszki. Mika zaczął się miotać, walczyć o oddech, ale Helli zaparła się nogą o ścianę i trzymała materiał z całych sił. Wreszcie ciało Miki przestało stawiać opór i stało się wiotkie. Kobieta położyła je delikatnie na podłodze, żeby nie obudzić syna, i starała się uspokoić swój oddech.

Następnego dnia do drzwi zapukał kierowca samochodu dostawczego oznaczonego symbolem jednostki kosmicznej Miki.

- Dobry, ja po biota — powiedział mężczyzna.

- Oczywiście, jest już przygotowany, proszę za mną.

Helli zaprowadziła dostawcę na bok domu, gdzie stała długa, drewniana skrzynia. Mężczyzna załadował ją na wózek, potem do samochodu i odjechał. Helli stała w drzwiach i obserwowała odjeżdżający samochód.

- Mamusiu, gdzie tata? — spytał Hal, szarpiąc kobietę za spódnicę.

- Tu jestem, urwisie! — odpowiedział Mika schodzący ze schodów.

Podszedł do syna i złapał go za ręce, a potem wycałował mu twarz.

- Tatusiu, nie pogramy już więcej — powiedział smutny chłopiec.

- Co? Dlaczego? — odparł zdziwiony Mika.

- Nic z tych rzeczy! — wtrąciła się Helli, podeszła do szafy obok drzwi wejściowych i otworzyła ją — Tada!

- O, tutaj schowaliście gitarę? — zapytał Mika. — To co, gramy?

- Tak! — odparła zadowolonym głosem kobieta.

- Mamusiu. Tata już nie będzie krzyczał?

- Nie będzie, kochanie — odparła Helli i wzięła syna na ręce. — Już wszystko będzie dobrze.

--

--

Miłosz Olszański
Miłosz Olszański

Written by Miłosz Olszański

Autor książki "Wspomnienie z przyszłości". Entuzjasta literatury grozy i fantastyki naukowej. Debiutujący prozaik.

No responses yet