Pracobójca, czyli historia Aleksandra

Aleksander Purysta
9 min readOct 8, 2017

--

Pracobójca

To, co przeczytasz poniżej, nie było pisane lekką ręką, bo nie jest łatwo napisać, że literalnie dało się dupy, coś się nie udało czy że zawiodło się czyjeś zaufanie. Nie jest też łatwe upublicznianie pewnych spraw, bo nie wiadomo czy jest to potrzebne, czy bardziej zaszkodzi, a może jest wyrazem zadufania i wyolbrzymiania swojego ego z myślą, że kogokolwiek to interesuje.

Jednak kilka rzeczy wpłynęło na to, że napisałem i opublikowałem, to co czytasz.

Po pierwsze, pracując w mediach od 2007 roku uczestniczyłem aktywnie lub pasywnie jako obserwator, lub usłyszałem z drugiej, trzeciej, a nawet czwartej i piątej ręki o tak wielu podobnych historiach, że wiem, że siła plotki, która czasem urasta do rangi legendy jest tak wielka, że lepiej pewne rzeczy napisać publicznie. Bo nie chcę jak inni obserwować dziwnej ciszy, która wisi nad wieloma, ani słuchać przekłamań albo próbować ukrywać przed kimś coś, co on już wie, ale ukrywa że nie wie itd. Każdy, kto popracuje w mediach wystarczająco długo nieraz spotka się z historią jak moja.

Zastanawia mnie ta sytuacja pośrednia, gdy niby jesteś, a z drugiej strony nie jesteś osobą publiczną. Z jednej strony na “n” konferencjach człowiek był, wywiadów udzielał, gdzieś tam do kilku tysięcy osób docierał, pracował i pracuje z osobami, które na pewno są osobami publicznymi. Z drugiej strony osoby, do których trafiam ze swoimi “pościkami” to jakiś mały nieistotny bąbel ludzi, których głównie łączy wspólna branża. No, ale ten bąbel jest istotny dla mnie zawodowo i tak za każdym razem będą pytania “co z tobą się działo”. No właśnie.

W całej swojej pracy zawodowej wierzę w marketing relacji. Nie tylko go sprzedaję klientom jako narzędzie, ale sam go stosuję w pracy z ludźmi. Zaufanie to podstawa współpracy. Ja zawsze starałem się budować zaufanie na otwartości, nigdy nikomu nie próbowałem sprzedać gówna i wmówić mu, że to złoto. Jeśli miałem gówno, to było to najlepsze gówno jakie mógł dostać, ale klient wiedział, że bierze gówno. Nie mam zamiaru nagle zmieniać swoich strategii sprzedażowych. Jestem jaki jestem z dorobkiem inwentarza i jak każdy jestem obarczony pewnym ryzykiem. Znaj je.

Wierzę też w fail story, że można z nich o wiele więcej się nauczyć niż z success story. Redagując ten tekst doszedłem jednak do wniosku, że aspekty biznesowe ograniczę do minimum. Jeśli ktoś chce posłuchać na żywo mojego biznesowego fail story zapraszam do kontaktu na mail: aleksander.purysta@gmail.com .

Cały tekst został zredagowany pod wpływem rozmów, które odbyłem z przepracowanymi znajomymi, śmiercią koleżanki oraz moim odkryciem terminu Karōshi, którym w Japonii już od 50 lat określa się śmierć z przepracowania. Tym samym chciałbym wprowadzić do polskiej debaty publicznej termin “pracobójca”, czy szerzej “pracobójcy”.

Zanim przejdę do właściwej historii informuję, że w jej wyniku zawiodłem zaufanie kilku osób. Starałem się, aby każda z nich otrzymała indywidualne wyjaśnienie i przeprosiny, a jeśli kogoś pominąłem lub nie otrzymał mojej wiadomości, przy najbliższej okazji postaram się zadośćuczynić.

Symptomy pracobójcy

Podobno człowiek rodzi się samotny i umiera samotny. Jednak pośrodku są ludzie, którzy minimalizują to poczucie samotności — tych którym się to udaje najczęściej nazywamy przyjaciółmi albo partnerami życiowymi, kochankami, mężami czy żonami. Nie można całkowicie oddzielić życia prywatnego od życia zawodowego, jedno wpływa na drugie. Życie prywatne jest często motorem dla życia zawodowego, ale jest też poduszką, albo spadochronem. U mnie ten spadochron trochę się porwał.

W połowie roku 2013-ego złamałem nogę, co dość skutecznie unieruchomiło mnie na pewien czas i wyłączyło z pracy zawodowej. Przy okazji taka śmieszna rzecz, jak jesteś na L4, to właściwie ustawowo nie możesz pracować. A w przypadku, gdy jesteś na L4 i pracujesz dla swojego pracodawcy, to pracodawca może dostać karę do 30 000 zł. Janek, współwłaściciel firmy w której pracowałem, prawie mnie zmusił, abym odpuścił sobie wszystkie tematy firmowe i skupił się na powrocie do zdrowia. A powrót nie był łatwy i szybki, bo złamanie nie było takie zwykłe i praktycznie wyłączyło mnie na 5 miesięcy z życia firmy. Te 5 miesięcy spowodowało, że mój entuzjazm, zapał i chęć do robienia tego, co robiłem dotychczas, spadł prawie do minimum.

Pod koniec 2013 roku wyprawiłem huczną imprezę z okazji ukończenia 30-lat. Impreza, przez którą w porywach mogło się przewinąć do 200 osób, w niektórych kręgach urosła nawet do rangi epickiej, szczególnie, że było na niej mnóstwo znanych ludzi z “internetów”. Ta impreza miała być w zamierzeniu epicka, bo była nie tylko zamknięciem pewnego etapu w moim życiu (w postaci budowania unikalnego na tamten czas startupu), ale też rozpoczęcia nowego etapu, czyli uruchomienia własnej działalności.

Bo w tle mojej imprezy był już potencjalny klient z Fortune 500, był projekt, była już umowa na stole, była już finalna wersja tej umowy, już miało być wszystko podpisywane i uruchamiane, gdy nagle globalna zmiana strategii firmy spowodowała, że projekt był już nieaktualny.

Miałem szczęście i nieszczęście w jednym, bo pracowałem nad tym projektem z pasjonatami, którzy byli w stanie zrobić rzeczy po kosztach, ale jednocześnie ich entuzjazm powodował, że robili więcej niż potrzeba i generowali większe koszta. Całe szczęście, w większości był to ich dobrowolnie poświęcony czas, ale uważam, że nie ma większego skurwysyństwa jak nie zapłacić ludziom za ich pracę, nawet jak wiedzą, że jest ryzyko nie wejścia projektu.

Kilka osób wkurwionych lub zawiedzionych, jakieś kwoty utopione, ale też co istotne, brak dochodów przez ten czas. L4 nie sprzyja oszczędnościom, szczególnie, że w czasie jego trwania, mój wieloletni przyjaciel miał cięższy okres i przyjąłem go pod dach,właściwie go utrzymując przez 3 miesiące. Od momentu, jak się ode mnie wyprowadził do tej pory nie zamieniłem z nim słowa. Sytuacja była zła, ale w międzyczasie zakochałem się i jak się przekonałem miłość pomaga w przejściu przez trudny czas. Jednocześnie ta miłość kosztowała mnie osobę najbliższą, moją wieloletnią partnerkę i przyjaciółkę. Człowiek nigdy nie wie, kiedy wyląduje w telenoweli.

Styczeń 2014 zastał mnie gołego i jeszcze trochę wesołego, bo całe szczęście ubezpieczonego i szczęśliwie zakochanego. Jednak to nie jest do końca stan oczekiwany po 3 latach intensywnej i ciężkiej pracy przy unikalnych projektach dla największych korporacji.

Podjąłem decyzję, że pierdolę pasję, pójdę za pieniędzmi. Tak pojawiła się w moim życiu platforma stricte reklamowa i moja osobista misja, aby jak najwięcej wyrwać z domów mediowych. No bo jeśli chodzi o prawdziwe pieniądze w mediach, to domy mediowe są Fortem Knox. Temat nie jest na tę publikację, a raczej na dobrą komisję śledczą. Niecałe 6 miesięcy zajęło mi rozgryzienie tego węzła i ogarnięcie audiencji u trzech konkurencyjnych króli, trzymających klucze do skarbca narodu. Audiencji, które odpuściłem, bo te 6 miesięcy uświadomiły mi jak bardzo nie potrafię pracować w środowisku, którego praktycznie jedynym celem jest zarabianie pieniędzy. A no i melanż, który jest na poziomie Wilka z Wall Street. Generalizuje, bo oczywiście jest tam masa wartościowych ludzi, którzy robią rewelacyjne rzeczy z pasją, ale nie odniosłem wrażenia, aby to oni narzucali klimat pracy. Swoją drogą, jeśli ktoś kiedyś podsunie politykom pomysł repolonizacji domów mediowych, to pożar w burdelu będzie przy tym niedzielną mszą w Luboszowie.

W trakcie tej przygody, moja wielka miłość okazała się zauroczeniem, a ja okazałem się samolubnym sobą. Czyli samolubnym i samotnym singlem.

Tak wylądowałem w projekcie z najważniejszym polskim Youtuberem oraz z jedną z najbardziej wartościowych osób w polskiej blogosferze. Youtuberem, który na tamtą chwilę, był anty sieciowy (mam na myśli sieci, tzw. MCNy wymyślone przez Google, aby się w nich zrzeszali Youtuberzy) i Iloną jak zawsze pełną pasji, aby robić coś dobrego. A ja miałem z biegu klienta i pełen wizytownik. Pomimo pierwszego szybkiego i dużego sukcesu, nie byłem przygotowany finansowo na tak długie domykanie dealów (rozpoczęcie procesu sprzedaży, do jego zakończenia w postaci przelewu na moje konto) i dość małe budżety, bo klienci dopiero badali skuteczność kampanii reklamowych z Youtuberami. W tym czasie ustanowiłem swój prywatny rekord sprzedaży w sektorze niepublicznym (czasy dla instytucji publicznych to inna kategoria świetlna): od czasu prezentacji pomysłu do rozpoczęcia projektu minęło blisko 9 miesięcy. W środowisku, gdzie przez 9 miesięcy koszt nośnika zwiększa się czasem 3 krotnie, to było ciekawe doświadczenie. Aby oddać sprawiedliwość, pobiłem też rekord szybkości — właściwie w ciągu dwóch tygodni od otrzymania briefu, kampania kreatywna już się działa. Jednak uśredniając: wchodząc w ten projekt, gdzie kalkulując tę decyzję wspomogłem się finansowo aniołem biznesu, kompletnie przeliczyłem się z czasem, w którym deale będą domykane.

W każdym razie brak kasy spowodował, że cyklicznie zacząłem popełniać jeden z największych grzechów sprzedaży. Posiadając ładnie sprofilowany produkt, zacząłem się chwytać wszystkiego, z czego mogły być szybko pieniądze. Znalazłem się w projektach, w których niekoniecznie chciałem być, o małej rentowności, a jak się okazało dużej czasochłonności.

Pracując ciągle kreatywnie, bo stale mierząc się z różnymi briefami, zasuwając i wypracowując spotkania u potencjalnych klientów, samemu ogarniając projekty, ze współpracownikami, którzy byli ciągle w podróży i, lub innych strefach czasowych, a więc z którymi praktycznie nie dało się spokojnie wspólnie usiąść i pomotywować się nawzajem, doszedłem do pewnej ściany własnej wyporności. Zapewne mógłbym przejść przez ten okres, jednak dogoniła mnie rzeczywistość finansowa. Całe szczęście była wykalkulowana.

Był marzec 2015 roku. Równy rok działalności i zielone światło od banku na kredyt. Kredyt, który praktycznie na 100% miałem otrzymać wg słów osób z obsługi klienta, bo obrotu (nie mówię o zysku) od momentu rozpoczęcia działalności miałem skromnie mówiąc powyżej 100 000 zł. Co istotne ten marzec był wykalkulowanym momentem już 6 miesięcy wcześniej, cała gotówka, którą miałem przez ten czas, była wydawana właśnie z założeniem, że dostanę kredyt. Kredytu jednak nie dostałem, pomimo podpisanych umów na kampanie na kilkadziesiąt tysięcy złotych oraz wystawionych faktur, które tylko oczekiwały na zrealizowanie. Tak znalazłem się w sytuacji “gotówki Schrodingera”, jednocześnie miałem i nie miałem pieniędzy. W praktyce miałem paczkę papierosów i wielki wkurw na Idea Bank. I czynsz do opłacenia, większy niż zwykle, bo przyjaciel z którym mieszkałem stracił właśnie pracę, a umowa najmu była na mnie. Dodam tylko, że w międzyczasie straciłem kolejnego wieloletniego przyjaciela, bo byłem tak zapracowany, że nie miałem czasu świętować z nim informacji o tym, że zostanie ojcem.

Jest taki moment w życiu człowieka, gdy musi przyznać, że coś jest nie tak. A fakt, że tym człowiekiem byłem ja, nie wyobrażający sobie na tamten czas, że można przeżyć w Warszawie za mniej niż 5 tysięcy miesięcznie na rękę, nie mając możliwości oszacowania struktury przychodów, mógł doprowadzić tylko do jednego. Zminimalizowanie kosztów i poszukanie stabilnych przychodów. Tak 31-letni Olek z podkulonym ogonem wrócił do mamy i zaczął szukać “normalnej” pracy.

Tak znalazłem fajne ogłoszenie z jednej z największych i najlepszych polskich agencji reklamowych. Nabór do działu strategii pod skrzydłami doświadczonego seniora. Myślałem o tym jak o idealnym miejscu dla mnie. Bo ostatni czas zajmowałem się wszystkim, a zależało mi, aby podciągnąć swoją wiedzę i umiejętności strategiczne. Do tego nauka, jak pracować w dużym organizmie, miała być dla mnie wiedzą bezcenną. Bo dotychczas funkcjonowałem w stosunkowo małych strukturach.

Szybko przeszedłem przez cały proces rekrutacji, bo też niejako byłem z polecenia (mam nadzieję, że polecający nie pluł sobie potem w brodę). Ostatecznie jednak okazało się, że upatrzony przeze mnie senior odszedł, a zarządzający agencją zaoferowali mi skrojone pod moje doświadczenie stanowisko dyrektorskie. Życie to dziwka.

Ta dziwka nauczyła mnie, aby brać zawsze co ci dają. A nic nie łechce ego bardziej niż stanowisko dyrektorskie u największego i najlepszego. A z doświadczenia wiem, że nigdy nie nauczysz się tak, jak w boju. Nie byłbym sobą mówiąc “nie, dzięki. Dajcie mi tylko możliwość pracy jako strateg”.

Tak postawiłem się w sytuacji, która okazała się dla mnie zabójcza. Niedookreślone kompetencje stanowiska, bez jasno określonego przełożonego, z w miarę zarysowanymi oczekiwaniami. Jednocześnie po godzinach domykane projekty z poprzednich miesięcy i samotność w domu, bo kto by chciał się wplątywać w tak szalone życie. Pod koniec trzymiesięcznego okresu próbnego, gdzie dowiozłem rzeczy, które były fajne, ale niekoniecznie istotne dla spółki, która bodajże na tamten czas notowała stratę, pojawiło się duże ciśnienie którego efektem była moja frustracja i stres. Na dodatek mój projekt realizowany pod własną banderą został nagrodzony pierwszym miejscem w nowym konkursie branżowym. Nawet nie miałem czasu, aby uczcić ten sukces. Bo rano praca, ale wcześniej noc w pustym mieszkaniu.

To wszystko zostało podkreślone śmiercią członka mojej rodziny. Niewiele starszy ode mnie, zarzynający się dla sukcesu swojej firmy i stabilności życia żony i dwójki dzieci, utopił się w basenie na Karaibach. Wyjazdy firmowe, a życie to dziwka.

To nie był jakiś konkretny moment, ale po prostu miałem tego wszystkiego dość. Miałem w dupie pieniądze, na koncie miałem ich kilkadziesiąt tysięcy, w tym część dla ludzi, aby zapłacić im za pracę, a jednak miałem w dupie, że będę wobec nich niepłacącym skurwysynem. Nie mogłem dojść do tego, po chuj się tak zarzynać. Kompletnie straciłem poczucie celu. Motywacja poziom zero. I tak w październiku 2015 roku zniknąłem dla znajomych, przyjaciół i rodziny. Dwa lata zajęło mi dojście do punktu, w którym jestem gotów zmierzyć się z tym, co zostawiłem wtedy.

Chciałbym powiedzieć, że jest to historia porażki, ale z perspektywy miejsca z którego startowałem, czyli warszawskiego blokowiska, wychowywany przez samotną matkę, mieszkający w cztery osoby w jednym pokoju, śmiem twierdzić, że rozjebałem system. Niestety sam przy tym też ostro oberwałem. Głupio to zabrzmi, ale mam poczucie, że w dużym stopniu stałem się ofiarą własnego sukcesu. Karōshi, pracobójca.

--

--

Aleksander Purysta

Rocznik 83. W Sieci Wyborczo Niezależny. Nie szukam łatwych odpowiedzi.