Masz rację, Jason

Początek

6GhosT9
jaduch
5 min readJan 19, 2015

--

Przeczytałem fragment książki “Bloger i social media” Tomka Tomczyka aka Jasona Hunta aka Kominka es aka in aka tv (jak to dobrze, że teraz wszystko już jest w jednym miejscu!), w którym wspomina o Twitterze, serwisie wymienionym między ask.fm (kopalnia gimnazjalnych fejmów — przyp. ja), nk.pl (niesamowite, że udało im się przeżyć dzięki gierkom online — szacun za pivot — przyp. ja) i Snapchatem (już się o nim rozpisywałem nieraz — nie będę się powtarzał — przyp. ja). Pozwolę sobie zacytować dość obszerny fragment tekstu (mam nadzieję, że nadal się załapię na prawo cytatu — jak nie, to Tomku — daj znać, skrócę!), żeby uniknąć niedomówień.

Twitter według Tomka

Rozdział “Co robić z przystawkami?”:

Twitter znalazł się tutaj prowokacyjnie, bo według skali międzynarodowej serwis ten jest potęgą, a w niektórych krajach uważany jest nawet za ważniejszy od Facebooka. U nas jednak radzi sobie słabo, a najsłynniejsze twitty (sic!) pochodzą od polityków i dziennikarzy, często gęsto cytowanych w mediach elektronicznych. Dla przeciętnego blogera Twitter jest tylko newsletterem. Ja sam wprawdzie zaglądam tam codziennie, aby sprawdzić, co za łoś mnie znowu otagował, ale w dyskusje raczej nie wchodzę. Zauważyłem, że niszowi blogerzy, niespełnieni dziennikarze i cała reszta pospólstwa bardzo lubią używać tagów, kiedy Cię krytykują. Jakby myśleli, że interesuje mnie, co mówią. Jakby marzyli, że uraczę ich swoją obecnością. O tym, jak niezbyt wartościowy jest ten serwis, świadczy pośrednio liczba fanów, jaką mają na nim blogerzy. Zawsze jest ona mniejsza niż liczba fanów na Facebooku i coraz częściej mniejsza od liczby fanów na Instagramie. W moim przypadku jest to ponad sześć tysięcy obserwujących, których uzbierałem od… kwietnia 2007 roku. Dla porównania — tylu fanów na FB zbieram w trzy miesiące, a na Instagramie — w pół roku. Wiem, że trochę się narażam twitterowcom, ale piszę o faktach, a jeśli wciąż was nie przekonałem, to mam jeszcze jeden solidny argument.

Właściwie to ma go Przemek Pająk ze Spidersweb.pl, który w lipcu 2014 roku popełnił odzierający ze złudzeń artykuł. Skorzystał z narzędzia do analizy tweetów i sprawdził, ile faktycznie osób czyta wrzucane przez niego treści, ile klika w linki… Nadmienię tu, że Przemek ma blisko 13 tysięcy obserwujących. Robi wrażenie, co? A do ilu dociera?

Średni przekaz z konta dociera do 12 procent odbiorców. To dramatycznie mało. Czy to oznacza, że w moim przypadku pojedynczym tweetem nie docieram nawet do marnego tysiączka? Ale to nie wszystko. Z tych 12 procent zwykle nie więcej jak 4 reaguje na tweety! Jak wspomina w artykule Przemek — czasami jest lepiej, ale reakcje nie przekraczają 20 procent.

Narzekamy na malejące zasięgi na FB, a tu się okazuje, że w porównaniu z Twitterem Facebook rządzi. Analiza Przemka pokrywa się w dużym stopniu z moimi wynikami. Więcej wejść mam z linków na paru popularnych blogach niż z Twittera. Powtarzam zatem: Twitter to przystawka. Wypada go mieć, ale wielkich korzyści z tego nie ma.

Twitter według mnie

Postaram się po kolei odnieść do argumentów Tomka, żeby zachować jakiś sens — po pierwsze: tak, Twitter w Polsce nadal jest niszowym serwisem, choć gdybyśmy spojrzeli szerzej, nie tylko na dziennikarzy, sportowców i polityków, zobaczylibyśmy ogromną społeczność bardzo młodych użytkowników (Directionerki, Belieberki, Kwiatonatorzy i inne -erki), którzy owszem, dla blogera mogą nie mieć żadnego znaczenia, ale pomijać ich w ocenie wielkości i zasięgu całego serwisu nie powinniśmy. Szczególnie, że to oni (a raczej one) rządzą polskimi trendami (codziennie zmieniające się zestawienie popularnych fraz używanych na Twitterze w podziale na regiony) — to pokazuje ich siłę. To jest największa grupa użytkowników Twittera.

Twitter jako newsletter to jeden ze sposobów, w jaki można go wykorzystać i jakieś 3 lata temu powiedziałbym, że to prawdopodobnie jedyny sposób, bo wtedy jeszcze nikogo (przejaskrawiam ;)) ciekawego na Twitterze nie było.

Pisząc o “tagowaniu” z pewnością masz na myśli “oznaczanie” osób z wykorzystaniem ich nazwy użytkownika poprzedzonej małpką (@) — używanie poprawnej i jednoznacznej nomenklatury jest dość istotne w przypadku opisywania narzędzi internetowych, bo łatwo wprowadzić kogoś w błąd, czasem nawet nieświadomie (no i oczywiście “twitty” to także niepoprawna forma — prawidłowo jest “tweetów” — obiecuję, że to ostatni przytyk językowy. Nie jestem w tym ekspertem, ale nomenklaturę znam! :) ).

Teraz przechodzimy do argumentu stricte cyferkowego. I właśnie w tym jednym zdaniu ująłem cały sens wszystkiego, co dzieje się w dalszych akapitach cytatu — Tomek analizuje Twittera pod kątem cyferek. Sprowadza ludzi do roli pary oczu i paluszków, których zadaniem jest klikać w Twoje linki i czytać najlepiej wszystko, co masz im do przekazania. Ja rozumiem, że bloger powinien angażować się w narzędzia, które potencjalnie dają najlepsze wyniki w jak najkrótszym czasie, bo ostatecznie to na cyferki będą patrzeć reklamodawcy. Rozumiem to i zdaję sobie sprawę, że po to jest ta książka.

O traktowaniu ludzi jako para oczu mówi Charlie McDonnell w swoim intro na kanale YT:

Ale Twitter nie jest przystawką, Tomku. Twitter jest miejscem, gdzie możesz zbudować bardzo silną relację ze swoim czytelnikiem. Zaangażować się, porozmawiać o pierdołach i poważnych sprawach (ograniczenie liczby znaków, o którym nie wspomniałeś, nie jest tutaj przeszkodą do pewnego momentu), pośmiać się z sucharów, pokłócić, po czym szybko zbanować kogoś, kto Cię męczy i pokazać się z ludzkiej strony. Twitter to miejsce, gdzie możesz zbudować siebie obok bloga. Z założeniem “idziemy po milion” nie uda się wyciągnąć z Twittera tego, co naprawdę w nim ważne. A ważni są ludzie.

Twitter to medium dwustronne. Bardziej niż Facebook, który stał się już dawno tubą nadawczą (newsletterem z opcją wycinania listów algorytmicznie uznanych za słabe) — na Facebooku owszem, znajdziemy dyskusje i możemy nawiązać jakąś tam relację z czytelnikami, ale jest ona zawsze zaburzona, bo Ty piszesz jako fanpage strony, a nie jako Ty. Na Twitterze wszyscy są równi. Ty, ja, ona i on. Wszyscy startujemy z tego samego poziomu i to jest w nim fajne. Każdy może Cię zaczepić, każdy może powiedzieć Ci, co o Tobie myśli (może szybko łyknąć dzięki temu bana, ale to inna historia), z każdym można pogadać, o ile jest do tej rozmowy chętny.

Przejrzałem na szybko Twój timeline — linkujesz na nim automatycznie do postów zamieszczonych na Facebooku — to podstawowy błąd i ewidentny przykład niezrozumienia społeczności. Widziałem, że zdarzy Ci się raz na jakiś czas włączyć się w jakąś dyskusję, ale tylko z topowymi blogerami. W ogóle mnie to nie dziwi po tym, co przeczytałem w książce, ale wpadasz w ten sposób w pętlę “nie opłaca się, nie będę korzystał, mam małe zasięgi, nie opłaca się itd.”.

Nie chodzi mi tutaj o nakłonienie Ciebie do korzystania z Twittera, ale wydaje mi się, że blogerzy, którzy zaczynają swoją przygodę z blogowaniem i social media, powinni zdawać sobie sprawę, że przy odpowiednim poziomie zaangażowania mogą zbudować sobie swój przyczółek na Twitterze, jednocześnie poznając fantastycznych ludzi i nawiązując z nimi bardzo silne i prawdziwe relacje. Czasem mocniejsze niż w komentarzach na swoim świeżutkim blogu.

Dla mnie Twitter to ludzie, dyskusje i emocje. To moje podstawowe miejsce w sieci i chcę, żebyś Ty i początkujący blogerzy wiedzieli, że tak się też da zbudować super zaangażowaną społeczność. Czy jest łatwiej niż na Facebooku i Instagramie? Pewnie nie, bo wymaga to dużego zaangażowania i chęci z naszej strony. Czy jest to opłacalne? Pewnie z Twojej perspektywy nie, ale dla mnie godni zaufania ludzie to największy kapitał, jaki można sobie zbudować w sieci.

Nieskromnie powiem, że mi się to udało.

Wpadnij, Tomku, potweetujemy.

P.S. Jeżeli Twitter ma być tylko źródłem ruchu na Twój blog, to masz rację, Jason — nie ma sensu się w niego pakować.

--

--

6GhosT9
jaduch

Geek, willing to meet new people. Gadget lover, excessive Internet user... I’m creative, full of energy, and spreading optimism!