O fikołkach i dobrych chęciach

Przy dobrym podejściu i sensownej realizacji propozycja minister Kluzik-Rostkowskiej nie musi brzmieć aż tak głupio.

Michał Nierebiński
Loyolny
4 min readSep 1, 2015

--

Pierwszy dzień szkoły zawsze przywołuje wspomnienia. W dniu, gdy mój tata zaprowadził mnie na rozpoczęcie roku, akurat kończyłem siedem lat. Przez cały czas edukacji zdarzało mi się marzyć o tym, jak to będzie fajnie, gdy wreszcie wyjdę z tej szkoły i zacznę dorosłe życie — co tylko potwierdza, że dzieciaki i młodzież (a przynajmniej ja) są głupie.

Na moim twitterowym timeline zakwitł malutki kwiatuszek, który przywołał konkretne wspomnienia z liceum. Bardzo dobre wspomnienia. Oto on:

Znamy sytuacje, że dziecko ze wszystkich przedmiotów ma szóstki, a z WF tróję, więc sami rodzice proszą o zwolnienie z lekcji, żeby słabsza ocena nie psuła mu średniej. Nie jest winą dziecka, że fikołki robi wolniej albo gorzej. Dlatego tak przygotowujemy to rozporządzenie, żeby doceniany był wysiłek, chęci, a nie sposób zrobienia tego fikołka. To mają być zajęcia, do których dzieci przystępują chętnie. To nie mają być zajęcia eliminujące fizycznie słabszych

— Joanna Kluzik-Rostkowska

Wiecie, w szkole z nauką raczej problemów nie miałem. Natomiast szybko stwierdziłem u siebie brak jakichkolwiek zdolności artystycznych, stąd przedmioty takie jak plastyka czy muzyka nie były moimi ulubionymi. Jak się pewnie domyślacie, sportowych talentów też nie przejawiałem. I tak męczyłem się z tymi przedmiotami aż do liceum, marząc o tym, by wykombinować zwolnienie z wuefu.

Zwolnienia nie było

W liceum na pierwszej lekcji profesor wyjaśnił zasady, które będą obowiązywać. Na kolejnej przeprowadził z nami solidną rozgrzewkę. Trwała całe 45 minut i właściwie zastanawiam się, jak to się stało, że nie wyzionąłem ducha. A potem? Potem było ostrzej.

Nauczycielem, o którym piszę, jest dr Wiesław Szalla — legenda mojego liceum, dziś już na emeryturze. Pierwszy nauczyciel z tytułem naukowym w mojej szkole. Z zasad, które zostały nam przedstawione, zapamiętałem jedną: „Chłopaki, będą sprawdziany. Mam tu wytyczne z kuratorium i według nich będziecie oceniani”. Nie muszę dodawać, że zgodnie z tymi zasadami oceniania miałem marne szanse, by zdobyć same oceny pozytywne. Ale nie przestraszyło mnie to.

Oprócz dwóch lub — w zależności od roku — trzech godzin wychowania fizycznego, profesor organizował tzw. dokształty, zwane czasem zniekształtami, na które zapraszani byli właściwie wszyscy, którzy nie załapaliby się na SKS-y i do kadry szkoły w siatkę czy kosza. Odbywały się dwa razy w tygodniu, popołudniami. Dawniej były rano i przez starsze pokolenia uczniów wspominane są jako poranki.

O co w nich chodziło? Były to dodatkowe lekcje wuefu: rozgrzewka, potem jakieś ćwiczenia zagrań i gra w koszykówkę albo siatkówkę. Piłki nożnej nasz nauczyciel chyba nie uznawał. Co z tego mieliśmy? Plusik za obecność. Pięć plusików — piątka. Piątka wykreśla lacza ze sprawdzianu. A jeżeli masz więcej piątek niż laczy, możesz mieć nawet piątkę na świadectwie.

W czasie ferii zimowych dokształty były codziennie. I — tak, nie mylicie się — znów można było zbierać plusiki.
To jeszcze nie wszystko. W soboty rozgrywane były mecze międzyklasowe: w semestrze jesiennym w siatkówkę, w wiosennym — w koszykówkę. Ponieważ byłem w mat-fizie, mieliśmy dwie drużyny. Było tylu chłopaków w klasie, że spokojnie ci mniej wysportowani mogli się do którejś załapać, o ile tylko chcieli. Za obecność — kolejny plusik do zbierania piątek.

But wait, there’s more! W czasie ferii zimowych dokształty były codziennie. I — tak, nie mylicie się — znów można było zbierać plusiki. A 10 plusików to dwie piątki na nowy semestr.

System motywacyjny miał też drugą stronę. Pan profesor nie znosił pyskowania czy marudzenia. Delikwentowi, który podpadł, przydzielał „premię”, czyli zajęcze skoki wokół sali gimnastycznej. Premie agregowały się za różne przewinienia. Kiedyś podczas lekcji graliśmy w siatkówkę i obu drużynom nagle zaczęło iść beznadziejnie. Naprawdę, naprawdę beznadziejnie. Wszystkie piłki szły w siatkę. Ze strony sędziującego nauczyciela padło ostre „Ostrzeżenie! Brak zagrywek”. Wiedzieliśmy, co się szykuje. Ponieważ sytuacja nie uległa szybkiej poprawie, wszyscy dostaliśmy po „premii”. Niektórzy się buntowali, więc dostali dodatkowe.

Oceniajmy za pracę, a nie za dobre chęci

Dlaczego w ogóle o tym piszę? Nie tylko dlatego, że jestem sentymentalny. Piszę po to, by zwrócić uwagę, że ja, który naprawdę nie jestem ani fanem aktywności fizycznej, ani nie mam w tej dziedzinie talentu, miałem zawsze, na każde półrocze piątkę z wychowania fizycznego.

Podsumujmy godziny: 2,5 h (średnio) tygodniowo zwykłego wuefu, 2 h dokształtów, 0,7 h meczów i dodatkowych zajęć (np. w ferie). Wychodzi mi, że miałem ponad pięć godzin wuefu w każdej klasie licealnej. Czyli ocenia końcowa nie była za chęci, ale za ostry zapierdziel, bo nie byliśmy oszczędzani. Profesor zajmował się nami cały czas, a nie tylko rzucał piłkę i mówił „Macie, grajcie”. Nigdy nie miałem potem tyle ruchu, ile w liceum. Jestem za to bardzo panu profesorowi wdzięczny.

Mam nadzieję, że propozycja pani minister będzie realizowana właśnie w taki sposób i dzieciaki będą ostro motywowane do ruchu, a nie do wyklejania gazetek szkolnych na piątkę.

--

--

Michał Nierebiński
Loyolny

Warsaw-based iOS developer that can handle full-stack. Reader, gamer, meat-eater.