Czego możemy nauczyć się od Chińczyków w kwestii relacji międzyludzkich?

Medium Polska
Lifeform
Published in
9 min readMar 23, 2015

Autor: Sam Massie

Gdy ludzie z Zachodu przyjeżdżają do Szanghaju, często wydaje im się, że Chińczycy są dupkami. Wokół pociągu metra od razu zbiera się tłok ludzi, bo każdy chce wsiąść pierwszy. Samochody przejeżdżają przez skrzyżowanie na czerwonym świetle. Publiczne oddawanie moczu nie należy tu do rzadkości.

Powstało wiele teorii mających wyjaśniać wszystkie te nieuprzejmości. Mieszkańcy Szanghaju obwiniają imigrantów z mniejszych miast przyjeżdżających tu za pracą, zaś ludzie z Zachodu winią „chińską kulturę” — mimo że „Chińczycy” na Tajwanie i w Hongkongu są znacznie grzeczniejsi. Prawdziwy powód ma jednak podłoże psychologiczne: w Chinach istnieje znacznie bardziej wyraźny podział na „swoich” i „obcych”. Jeśli jesteś przyjacielem Chińczyka, opróżni on dla ciebie swoje konto bankowe; jeśli jesteś nieznajomym, wepchnie się przed ciebie w kolejkę. Nieuprzejmość w stosunku do obcych to tylko jedna strona medalu, drugą są silne więzi z najbliższymi.

Oczywiście przedstawiane przeze mnie uogólnienia nie odnoszą się do wszystkich 1,4 miliarda wyjątkowych ludzi, którym przypisujemy wspólną etykietkę z napisem „Chiny”. Moje wnioski są oparte na obserwacjach poczynionych wśród moich przyjaciół, których poznałem w Szanghaju, Kantonie i Bostonie. Niezależnie od tego, czy są oni reprezentatywnymi przedstawicielami narodu chińskiego, nauczyli mnie naprawdę wiele. Zatem czego człowiek z Zachodu, a zwłaszcza Amerykanin, może nauczyć się od Chińczyków w kwestii relacji międzyludzkich?

1.

Odruch hojności

W Chinach hojność jest odruchem, zupełnie jak mówienie „proszę” czy „dziękuję”. Dotyczy to zarówno tak oczywistych rzeczy, takich jak płacenie za obiad w restauracji, jak i nieco subtelniejszych zachowań — wręczanie sąsiadowi serwetki, gdy ubrudził już poprzednią, czy też natychmiastowe serwowanie posiłku, gdy tylko gość spojrzy na jedzenie. Wygląda to tak, jakby każdy skanował ludzi w swoim otoczeniu w poszukiwaniu każdej, nawet najmniejszej niedogodności, aby zawsze być w stanie szybko wkroczyć do akcji i ją naprawić.

Gdy mój ojciec poleciał do Fuzhou, by wygłosić wykład na tamtejszym uniwersytecie, przydzielono mu studentkę, która miała pomagać mu w trakcie wizyty — Lily. Pewnego razu Lily zaoferowała, że poniesie jego notes, na co tata odpowiedział „nie, dziękuję”. Lily zasępiła się tak bardzo, że w końcu zmienił zdanie i pozwolił jej nieść notes.

To jedna z niepisanych zasad: zawsze oferuj więcej niż potrzeba. Znacznie więcej. Pewnego razu wybrałem się na weekendową wycieczkę do Yixing, małego miasta w prowincji Jiangsu, dwie godziny od Szanghaju. Razem ze mną pojechali tam: mój współpracownik Dandan, nasza szefowa Angela i jej syn Ben. Jako że Angela jest szefową Dandana, jego matka mieszkająca w Yixing z grzeczności wynajęła nam Audi A6 (oczywiście czarne) z kierowcą.

Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Szanghaju, Dandan, Angela i kierowca wyciągnęli przekąski. Każdy z nich miał przy sobie wystarczająco dużo jedzenia, by nakarmić wszystkich w samochodzie. Zaczęła się niezręczna wymiana uprzejmości: Dandan zaoferował chipsy Lay’s, Angela odmówiła i zaproponowała chińskie pierożki wonton na zimno w sosie orzechowym, a kierowca odmówił obu i wręczył każdemu butelkę herbaty oolong. Z kilkuminutowego zamieszania zwycięsko wyszła Angela. Jadąc drogą ekspresową G2, wszyscy w ciszy chrupaliśmy wontony.

Godzinę później Dandan zadzwonił do swojej matki i powiedział jej, że już jedliśmy i obiad nie będzie potrzebny. „Dobrze” — odpowiedziała matka, „przygotuję dla was małą przekąskę”. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że matka Dandana zaprosiła nas do jednego z najlepszych hoteli w Yixing. „Mała przekąska” składała się z ośmiu półmisków lokalnych przysmaków, takich jak żółw z Tai Hu, słodka zupa z płatkami lilii, kurczak z kasztanami, pędy dzikiego bambusa w sosie winegret… Zamówiła nawet sałatkę z majonezem dla „zagranicznego gościa”. Do końca weekendu zjedliśmy jeszcze pięć takich „małych przekąsek”.

Tego typu hojność jest tu normą, szczególnie w stosunku do szefa, gościa zza granicy czy sympatii. Nic dziwnego, że ludzie z Zachodu w Szanghaju mają reputację skąpców, czyli xiao qi. W dosłownym tłumaczeniu, xiao qi oznacza „małe powietrze” lub „niską energię qi” z przyczyn duchowo-zdrowotnych.

2.

Czyny, nie słowa

Gdy zacząłem chodzić z „Jane” było mi trochę przykro, że nigdy nie mówiła słodkich, zalotnych rzeczy, których oczekiwałem od dziewczyny. Pewnego razu wróciłem do domu w Szanghaju po tygodniowym pobycie w Indonezji. Zamiast powiedzieć „tęskniłam!” czy „dobrze cię widzieć!”, zaczęła rozmawiać ze mną tak, jakbyśmy wpadli na siebie w firmowej stołówce. Gdy powiedziałem jej, że ją kocham, w odpowiedzi otrzymałem potaknięcie i obojętny wyraz twarzy. Zaczynałem się martwić: czy ona na pewno mnie kocha?

W międzyczasie zaczęła robić dla mnie niezliczoną ilość miłych rzeczy bez zbytniego zwracania na siebie uwagi. Kupiła mi szorty z Old Navy. Zrobiła nam śmieszne zdjęcie polaroidem, oprawiła je w ramkę z uszami królika i wręczyła mi jako prezent. Przed moim przyjęciem urodzinowym nadmuchała i porozwieszała balony, kupiła chipsy i świeżą salsę z meksykańskiej restauracji, a nawet załatwiła wózek inwalidzki, żeby mój kolega ze skręconą kostką mógł pojawić się na imprezie. Jakby tego było mało, ugotowała dla mnie smaczne danie z pesto, które zjedliśmy przy lampce czerwonego wina i zapachowych świecach, a także namalowała obraz olejny nawiązujący do SMS-a, którego jej wysłałem miesiąc wcześniej, mimo że sam prawie o nim zapomniałem. Robiła dla mnie tak dużo, a ja martwiłem się, że mówi zbyt mało!

Mój nauczyciel chińskiego, Su Wei, jest mistrzem śmiałych i taktownych czynów. Podczas przerwy świątecznej wsiadłem do pociągu i pojechałem się z nim spotkać. Choć mieliśmy tylko dwie godziny, poświęcił 40 minut, by odebrać mnie z dworca i kolejne 40 minut, by odwieźć mnie z powrotem — wszystko tylko po to, by pokazać mi swój nowy dom. A do tego wręczył mi książkę, herbatę jaśminową dla mojej mamy i ogromną torbę pistacji na drogę.

Od czasów studiów, Su Wei zaprasza do swojego domu swoich ulubionych uczniów i mówi im „to jest wasz dom!”. Za każdym razem, gdy go odwiedzam, jego żona Liu Mengjun gotuje dla nas wielki posiłek, a w pokoju gościnnym czeka na mnie pościelone łóżko, na wypadek, gdybym zechciał zostać na noc. Za którymś razem poprosiłem o szklankę soku pomarańczowego. Od tego czasu podczas każdych moich odwiedzin, w lodówce stał już karton soku. Su Wei interesuje się życiem swoich studentów i wspiera ich — jako przyjaciel i mentor — na długo po ukończeniu szkoły, czym wyróżnia się na tle pozostałych wykładowców na moim uniwersytecie. Jako pisarz, nauczyciel i poeta, jest bardziej ekspresyjny niż Jane, lecz wciąż skupia się raczej na czynach, nie słowach.

O znaczeniu czynów mówił już Konfucjusz. W Dialogach konfucjańskich, rozdział IV, wers XXIV, mówi: „Człek szlachetny pragnie być powolnym w mowie, lecz szybkim w czynach”. Brzmi to tak, jakby opisywał Jane albo Su Wei.

3.

Introwersja i szczerość

Podczas spotkań w obcym dla nich środowisku, moi chińscy współpracownicy wolą siedzieć cicho. Powodem jest „nie chcę mówić pierwszy” lub „nie chcę powiedzieć czegoś nie tak”. Sprawia to, że nasze lunche są strasznie nudne. Nasza amerykańska kierowniczka biura Melissa próbowała zmusić ich do zaprzyjaźnienia się z innymi pracownikami organizując w biurze piątkowe happy hours. Ale oni, zamiast nawiązywać nowe przyjaźnie, brali piwo i popcorn i wracali do swoich biurek.

To niemal przeciwieństwo ciągłych przechwałek i ogólnej ekstrawersji Amerykanów. Wydaje się, że Amerykanie mają przygotowany scenariusz na każdą taką sytuację: „Jak leci?”, „co porabiasz?”, „co robisz w weekend?” Zazwyczaj w ogóle nie obchodzi ich odpowiedź — sorry, Mark, nikt nie chce słuchać o twojej wycieczce rowerowej. Jednak takie gotowe scenariusze zmuszają do interakcji i ułatwiają nawiązywanie nowych znajomości.

Te dwie postawy — introwersja kontra ekstrawersja, szczerość kontra small talk — przynoszą zupełnie odmienne rezultaty. Pierwsza z nich prowadzi do kilku bliskich przyjaźni, druga do dużej ilości dalszych znajomych. W chińskim nie istnieje słowo „networking”. Bo jak mogłoby istnieć, skoro sam Konfucjusz powiedział: „Nie miej przyjaciół gorszych od siebie”. Z drugiej strony, small talk ułatwia nawiązywanie przyjaźni, ale takie „przyjaźnie” zbyt często pozostają w zdemilitaryzowanej strefie fałszywej radości i ironii. To, że przeciętny Amerykanin jest bardziej towarzyski, nie oznacza, że jest przy tym mniej samotny.

Oczywiście Chiny również mają swoje nieszczere rytuały społeczne, ale te koncentrują się wokół bankietów, wznoszenia toastów, dawania prezentów i prześcigania się w hojności i czynach. Takie rytuały budują, jeśli nie szczere przyjaźnie, to co najmniej silną więź opartą na współzależności.

4.

Przyjaźnie są silniejsze

Gdy w relacjach z Chińczykiem lub Chinką przekraczam już barierę o nazwie „przyjaciel”, stajemy się sobie tak bliscy, jak przyjaciele na Zachodzie, którzy znają się od wielu lat. Angela, która pojechała z nami na wycieczkę do Yixing, jest senior HR managerem, ale traktuje swoich pracowników jak własne dzieci. Często zaprasza mnie i Dandana na piesze wycieczki wraz z jej nastoletnim synem i regularnie organizuje imprezy w swoim domu. Su Wei, mój nauczyciel chińskiego, wie o moim życiu miłosnym więcej niż moi rodzice.

Z moim kolegą z pracy, Lincolnem — rozważnym marketerem cyfrowy z kozią bródką — łączy nas zamiłowanie do pływania i debat politycznych. Jeździmy razem na basen publiczny w Xuhui, gdzie oczywiście musimy rozebrać się do naga, przebrać w kąpielówki i pływać przez godzinę lub dwie. Później zamawiamy makaron w restauracji w Lanzhou i dyskutujemy o polityce i historii aż do momentu, w którym odjeżdża ostatni pociągu szanghajskiego metra.

Tej cechy nie stracili nawet Amerykanie chińskiego pochodzenia, tacy jak mój przyjaciel Charles, który przeprowadził się do Vermontu w wieku 8 lat, mówi „yo” i „a’ight” i jest typowym świeżo upieczonym studentem. Charles chętnie spędza całe soboty i niedziele ze swoimi przyjaciółmi, pijąc, jedząc i opowiadając wzajemnie ośmieszające historie. Językiem rozmowy jest angielski, treść jest typowo amerykańska, ale format pozostaje chiński.

Czy to Angela, Su Wei, Lincoln czy Charles, wszyscy potrafią być blisko, nie będąc przy tym przesadnie sentymentalnymi, jak moi przyjaciele z Zachodu. Nikt z nich nie powie „jak dobrze cię widzieć!”. Po prostu zaproszą mnie do swojego życia i spędzą ze mną swój wolny czas.

Spotykanie się z kimś w Chinach bardziej niż „związek” pomiędzy dwojgiem ludzi przypomina całkowite scalenie dwóch żyć. Idealny szanghajski chłopak będzie dla swojej dziewczyny gotował, składał jej pranie i oczywiście płacił za wszystko — tak jak mój amerykański współlokator Jon robi to dla swojej miejscowej dziewczyny, Sabriny. Nieustanna komunikacja na WeChat jest normą; dopasowane „ubrania dla par” nie są niczym niezwykłym. Nawet całe pojęcie „spotykania się z kimś” sugeruje już prostą drogę w kierunku małżeństwa. Zasięg zachodniej kultury, w której „przygody na jedną noc” należą do normalności, ogranicza się w Chinach do młodych przedstawicieli wolnych zawodów mieszkających w miejscach takich jak centralny Szanghaj.

Oczywiście najsilniejsze są tu więzi pomiędzy rodzicem a dzieckiem. Pewnego dnia Jane zapytała swoją matkę, „Co byś zrobiła, gdybym umarła?” Bez chwili namysłu, bez żadnej zmiany wyrazu twarzy, jej matka odpowiedziała: „Zabiłabym się”.

5.

To nie Boston

Od tego, skąd pochodzimy, zależy sposób, w jaki komunikujemy się z innymi ludźmi. Dorastałem w społeczeństwie, w którym przyjaciele dzielą się rachunkami na pół, starannie zarządzają swoim czasem i unikają okazywania najsilniejszych emocji poza chwilami prawdziwego kryzysu. O tym, czym możemy bez skrępowania podzielić się ze znajomymi, decydują niepisane zasady. Small talk, ironia i zwroty takie jak „dobrze cię widzieć!”, pozwalają nam na wchodzenie z innymi w interakcje bez zbytniego zbliżania się do siebie. Ludzie potrafią być niesamowicie hojni, jednak zazwyczaj trzeba ich o to poprosić.

Przyjaźnie, które nawiązałem w Chinach, sprawiły, że zacząłem kwestionować czy jest to najlepszy lub jedyny sposób na komunikację pomiędzy ludźmi. Chińczycy mają tendencję do mówienia mniej i robienia więcej. Pokazują, że im zależy poprzez odpowiednie czyny, a nie słowa. Być może mur pomiędzy obcymi sobie ludźmi jest tu większy, ale gdy już się go przekroczy, wszystko staje się wspólne.

Czy któraś z tych kultur jest lepsza od drugiej? Kultura, w której grzeczność dotyczy również interakcji z obcymi, w której ludzie mający ze sobą niewiele wspólnego zmuszają się do rozmawiania ze sobą, pozwalając sobie przy tym na zachowanie prywatności, ma swoje dobre strony. Jest to bardzo istotne w miastach takich jak mój rodzinny Boston, gdzie nie dominuje żadna jednolita grupa i każdy pochodzi z innego miejsca. Indywidualiści mogą tu osiągnąć więcej, być bardziej kreatywni i podejmować większe ryzyko, gdyż nie są wplątani w sieć zobowiązań wobec przyjaciół, rodziny i kochanków.

Ale zbyt duży indywidualizm prowadzi do większej samotności. Chińska kultura pozwala na większą bliskość — Chińczycy traktują hojność jako odruch, pokazują, że im zależy poprzez czyny, a nie słowa, zamiast small talku wybierają szczerość i poświęcają całą swoją uwagę ludziom, których uważają za prawdziwych przyjaciół. Każdy dba o swoich najbliższych. I najlepsze jest to, że nikt nie robi z tego wielkiego problemu. Może to właśnie hojność jest kluczem do szczęścia?

Spodobał ci się ten tekst? Na pewno docenią go też twoi znajomi. Udostępnij go i pomóż mu dotrzeć do szerszego grona osób.

Chcesz czytać więcej podobnych artykułów? Obserwuj Lifeform na Facebooku i Twitterze.

--

--