O tym, jak radioaktywna trucizna stała się ulubioną bronią zabójców

Tajemnicze życie i brutalna śmierć rosyjskiego dysydenta

Alika Swiderska
Lifeform
Published in
32 min readFeb 9, 2015

--

W GŁĘBI HOTELU MILLENIUM na londyńskim Grosvenor Square znajduje się Pine Bar — zaciszne, spowite półmrokiem miejsce. Jego ciemne drewniane panele, skórzane siedzenia i czarne abażury na żyrandolach stanowią raj dla każdego, kto poszukuje dyskrecji w wyszukanym stylu. W ciągu 27 lat swojej pracy, starszy barman Norberto Andrade udzielił tu schronienia wielu znakomitościom, w tym gwiazdom Jamesa Bonda — Seanowi Connery’emu i George’owi Lazenby’emu.

Trzej Rosjanie, którzy zamówili tu drinki w chłodne popołudnie 1 listopada 2006 roku, niewiele mieli w sobie z tego śmiertelnie niebezpiecznego uroku, jakiego można by się spodziewać po szpiegach. Dwóch z nich paliło co prawda ​​cygara i piło gin, ale trzeci — jasnowłosy mężczyzna, któremu nieco anielskie rysy twarzy i szeroko rozstawione oczy nadawały wyrazu pełnej niepokoju czujności — ubrany był niedbale w t-shirt w kolorze khaki, dżinsy i drelichową kurtkę. Sączył zieloną herbatę, podczas gdy palacze zamówili kilka kolejek drinków naraz, skarżąc się na małe brytyjskie porcje. Andrade postawił zamówienie na tacy, ale kiedy zbliżył się do ich stolika, jeden z mężczyzn zagrodził mu drogę. Chwila ta miała w sobie coś przejmująco złowrogiego. W końcu udało mu się postawić drinki obok imbryka na herbatę.

Po jakimś czasie mężczyźni wyszli i Andrade posprzątał ze stolika. Gdy wylewał resztki herbaty, zauważył, że konsystencja lejącego się do zlewu płynu była dziwna. Kleista. Łamiąc sobie głowę nad jej niezwykłym żółtym odcieniem nie mógł oczywiście wiedzieć, że mężczyzna, który ją pił, był czterdziestotrzyletnim rosyjskim dysydentem o nazwisku Aleksandr Litwinienko i że herbata, która spływała do londyńskiej kanalizacji, była zabójczo radioaktywna.

Litwinienko mieszkał w północnym Londynie, w atrakcyjnej podmiejskiej dzielnicy Muswell Hill. Opuścił Pine Bar i wrócił do domu koło siódmej. Przebrał się, zjadł na kolację kurczaka przygotowanego przez żonę Marinę i spędził wieczór oglądając w internecie rosyjskie wiadomości. Cztery godziny później położył się spać.

Jednak chwilę potem znowu był na nogach, wymiotując tak silnie, że Marina wpadła w panikę. Przyniosła mu wilgotne ręczniki i podała tabletki z magnezem, ale nic nie pomagało. W nocy gwałtownie spadła mu temperatura, ale mimo to błagał, żeby pootwierać okna, aby mógł zaczerpnąć mroźnego listopadowego powietrza.

„Wygląda na to, że mnie otruli” — powiedział żonie.

Następnej nocy Marina zadzwoniła po karetkę. Lekarze zbadali go pobieżne, zdiagnozowali zatrucie żołądka i odesłali do domu. Ale dwa dni później Aleksandr poczuł się jeszcze gorzej. Jego lekarz natychmiast wysłał go do Barnet General — szpitala położonego niedaleko jego domu. Gdy Litwinienko podzielił się z lekarzami swoją teorią, według której został otruty przez rosyjskie służby bezpieczeństwa, ci zasugerowali, by skontaktował się z psychiatrą. Sądzili, że jego choroba ma prawdopodobnie znacznie bardziej prozaiczną przyczynę: zatrucie nieświeżą porcją sushi zjedzoną podczas lunchu.

Lekarze podali Litwinience dużą dawkę antybiotyków, jednak jego stan ciągle się pogarszał. Trzy dni po przyjęciu go do szpitala był już karmiony przez sondę. Wypadały mu włosy — Marina zbierała z poduszki i piżamy całe kosmyki. Gdy lekarze przeprowadzali testy na AIDS i wirusowe zapalenie wątroby, Litwinienko powtarzał: „Zostałem otruty”. 11 listopada, dziesięć dni po pojawieniu się pierwszych objawów, udzielił wywiadu rosyjskiemu oddziałowi BBC, mówiąc, że doznał „ciężkiego zatrucia” i sugerując, że stoi za tym jego włoski wspólnik Mario Scaramella, z którym w tamtą środę jadł lunch w barze sushi.

Następnego dnia rano pojawiły się kolejne raporty medyczne. Lekarze przeprowadzili cały zestaw badań. Jedno z nich dotyczyło poziomu napromieniowania organizmu, ale jego wynik był negatywny. Znaleziono za to coś o wiele bardziej złożonego — i zaskakującego. Był to jakiś nieznany związek chemiczny, jakaś dziwna trucizna obecna w jego krwi. Podjęte natychmiast próby zidentyfikowania substancji zakończyły się fiaskiem.

BYŁ TO JAKIŚ NIEZNANY ZWIĄZEK CHEMICZNY, JAKAŚ DZIWNA TRUCIZNA OBECNA W JEGO KRWI

DWA TYGODNIE PO WIZYCIE W PINE BARZE — po dwóch tygodniach bez jedzenia i dokładnej diagnozy, Litwinienkę odwiedził przyjaciel, również dysydent: Alex Goldfarb. Dobiegający pięćdziesiątki Goldfarb, przystojny pomimo nieco niechlujnej fryzury i podpuchniętych oczu, które przydawały mu wyrazu zmęczonej mądrości, prowadził Fundację Swobód Obywatelskich — organizację praw człowieka z siedzibą w Nowym Jorku. Zanim pozwolono mu na wizytę, zalecono mu założyć ochronne rękawiczki i fartuch. „Proszę nie dotykać pacjenta” — pouczyła go pielęgniarka.

W tym czasie Litwinienko był już utrzymywany przy życiu za pomocą dożylnej kroplówki. Lekarze nadal nie mogli zidentyfikować dziwnych sygnałów w jego krwi, ale nie mieli żadnych wątpliwości co do ich siły. Coś bardzo złego działo się ze szpikiem kostnym Litwinienki. Ale co i dlaczego? Wydawało się, że odpowiedź za każdym razem wymykała im się z rąk. „Szczerze mówiąc” — powiedział Goldfarbowi jeden z lekarzy — „przegrywamy.”

Zakuty w szpitalną zbroję Goldfarb zapytał Litwinienkę o Scaramellę, tajemniczego Włocha, o którym wspomniał w wywiadzie dla BBC. „Włoch nie ma z tym nic wspólnego” — wyznał Litwinienko. Jego cera miała blado szary odcień. Przemierzał swój pokój, kołysząc przyczepionymi do ciała przewodami. „Wymieniłem jego nazwisko celowo, jako wybieg”. Wytłumaczył, że rozsiewa fałszywe informacje, bo chce, by zabójca czuł się na tyle bezpieczny, by zechciał wrócić do Anglii i dokończyć swoją misję. Chociaż herbatka z jego rosyjskimi gośćmi była błędem, Litwinienko sądził, że nadal ma wystarczająco siły, żeby walczyć. Zabójca poniósł porażkę.

W piątek, 17 listopada 2006 roku, ponad dwa tygodnie od początku choroby, lekarzom udało się w końcu zidentyfikować chemiczny sygnał. Wyniki badań toksykologicznych były zgodne z tym, co przez cały czas twierdził pacjent. Litwinienko nie oszalał: niewykluczone było, że ktoś rzeczywiście próbował go zabić. Najnowsze testy wskazywały na tal — rzadką i podstępną truciznę.

Pod eskortą uzbrojonych policjantów, Litwinienko został przeniesiony do osobnego pokoju na strzeżonym piętrze szpitala University College — supernowoczesnego kompleksu z białego betonu i lazurowego szkła położonego w centrum Londynu. Podczas gdy lekarze rozpoczęli leczenie nową metodą, dysydent znajdował się pod ochroną funkcjonariuszy z brygady antyterrorystycznej.

Tal jest toksycznym pierwiastkiem, który występuje zarówno w formie radioaktywnej, jak i w śmiertelnie trujących mieszankach. Jest pod wieloma względami trucizną idealną: nie ma smaku, jest bezwonny i trudny do wykrycia. Wywołuje też jednak kilka bardzo charakterystycznych objawów, takich jak miejscowe zgrubienia na skórze czy drętwienie dłoni i stóp. Innym symptomem jest wypadanie włosów, tak bardzo widoczne u Litwinienki. Prognozy były jednakże pomyślne: na tal istnieje antidotum.

Wciąż zatroskany Goldfarb poprosił o pomoc Johna Henry’ego, genialnego toksykologa z londyńskiego szpitala St. Mary’s, który w kręgach Litwinienki znany był ze swojego talentu do wykrywania przypadków otruć. W 2004 r. Henry zobaczył w telewizji ukraińskiego polityka Wiktora Juszczenkę — przywódcę tzw. Pomarańczowej Rewolucji, reformatora i wroga rosyjskiego prezydenta Władimira Putina. On także został, jak wydedukował Henry, otruty. Pokryta rumieniem dziobata twarz Juszczenki nawet przez filtr ekranu telewizora zdradzała obecność potężnej dawki związków zwanych dioksynami.

Leżący w łóżku Litwinienko ucieszył się na widok Henry’ego. „Wiem, że mnie z tego wyciągniesz” — powiedział. Profesor wziął go za rękę. „O, jesteś silny” — stwierdził, komentując jego uścisk. „Gdyby nie te przewody, nadal mógłbym robić pompki” — odpowiedział Litwinienko.

Ten potężny uścisk zwrócił uwagę Henry’ego na potencjalny błąd w diagnozie. Jak Litwinienko mógł być tak silny fizycznie? Dlaczego nie opuszczała go energia? Goldfarb pokazał Henry’emu pełny raport toksykologiczny. „Tu jest napisane, że poziom talu jest podwyższony, ale tylko trzykrotnie przekracza normę” — powiedział Henry. „To za mało, by uzasadnić te objawy”. W jego opinii tajemnicza substancja zmyliła szpitalnych lekarzy. Tu chodziło o coś innego.

W poniedziałek, 20 listopada, Henry przekazał Goldfarbowi bardziej szczegółową analizę. Teraz był pewien, że szybkie pogorszenie stanu zdrowia pacjenta miało inną przyczynę. „To nie tal” — powiedział. „Funkcje jego szpiku kostnego całkowicie ustały, podczas gdy mięśnie nadal są silne. W przypadku talu byłoby dokładnie na odwrót”. I lekarze się z tym zgodzili. I tak zamierzali odejść od leczenia na obecność talu. Tego dnia Litwinienko był tak słaby, że z trudem mówił. Pożółkły i kompletnie łysy, kazał Goldfarbowi zrobić sobie zdjęcie i przekazać je prasie. Następnego ranka patrzył na swoją przerażającą podobiznę w brytyjskich gazetach. „Dobrze” — powiedział — „teraz już się nie wymknie”.

22 listopada, na chwilę przed utratą przytomności, Litwinienko otworzył oczy i powiedział żonie: „Marino, tak bardzo cię kocham”. Następnej nocy, kiedy wsparty na poduszkach leżał sam w szpitalnym pokoju strzeżonym przez uzbrojonych policjantów, jego serce przestało bić. I mógł być za to tylko wdzięczny.

Śmierć spowodowana przez truciznę była tak bolesna, że zżuł swoje własne wargi.

KAŻDY OTRUTY ROSYJSKI DYSYDENT, każdy uzbrojony strażnik, każdy szpital — de facto każda rzecz na świecie i poza nim — składa się z atomów.

W sercu każdego atomu znajduje się jądro — zbita kula protonów i neutronów. W pewnym sensie panuje tu spokój. Atom helu może przemierzać ogromne przestrzenie z nietkniętym jądrem; jądra węgla mogą spoczywać w zaciszu skał, gdy wokół powstają i upadają cywilizacje. Ale istnieją też inne, mniej stabilne rodzaje atomów. Kiedy na przykład do jądra węgla doda się choćby kilka neutronów pierwiastek traci swoją łagodną naturę. Wytrącony z równowagi, wyrzuca niechciany ładunek, by powrócić do swojej pierwotnej formy. Nazywamy to emisją promieniowania.

Mówiąc, że atom jest „ciężki”, mamy na myśli, że w jego jądrze znajduje się duża ilość protonów i neutronów. I kiedy ciężki pierwiastek traci wewnętrzną równowagę, jego wysiłki, by ją odzyskać, mogą mieć dramatyczne skutki.

Uran, jeden z najcięższych pierwiastków występujących w naturze, jest obładowanym olbrzymem. W swojej najczęściej spotykanej formie ma w jądrze 238 cząsteczek. W ferworze walki o odzyskanie równowagi wypluwa z siebie ogromną ilość materiału.

Kiedy wyrzuca te kawałki (kule armatnie zawierające dwa protony i dwa neutrony — połączenie znane jako cząstka alfa), spada na dół tablicy Mendelejewa, za każdym razem zmieniając się w inny pierwiastek. Zanim staje się ołowiem-206, zamienia się w substancję zwaną polonem-210. I to właśnie od tego momentu pierwiastki chemiczne stają się pierwiastkami śmierci.

MARINA POZNAŁA OBCĄ, CIEMNĄ STRONĘ Aleksandra Litwinienki dopiero potem, kiedy zamieszkali już razem. Była to chwila, której nie zapomni nigdy.

Marina była nauczycielką tańca. Drobna, z włosami obciętymi na boba, małymi oczami i wysokimi, wystającymi kośćmi policzkowymi zwężającymi się przy czubku brody, zakochała się w Litwinience, gdy w lecie 1993 roku poznała go na swoich trzydziestych pierwszych urodzinach. Zaskakiwał ją już od samego początku. Był oficerem Federalnej Służby Bezpieczeństwa, a przedtem agentem jej siejącego postrach sowieckiego poprzednika — KGB. Pomimo to była w nim jakaś niezwykła lekkość. Zostawiał jej na progu kwiaty albo niespodzianie pojawiał się z torbą bananów, bo powiedziała mu kiedyś, że je uwielbia. Był namiętny i lojalny. Był, jak to kiedyś napisała, „uczuciowy jak dziecko”.

Kilka miesięcy po tym, jak zostali parą, Marina dostrzegła jednak inne, skrywane oblicze Aleksandra.

Brała wtedy lekcje jazdy i kiedy kurs dobiegł końca, oficer drogówki powiedział grupie, że jeśli chcą łatwo zdać, wystarczy zapłacić „gliniarzom” 200 dolarów. Marina zdecydowała się jednak podejść do egzaminu. Była dobrym kierowcą. Nie musiała i nie chciała nikogo przekupywać. Ale milicjant specjalnie ją oblał: uczciwość nie była tu żadną alternatywą. A potem podniósł cenę do 300 dolarów.

Aleksandr był wściekły. „Czy ty sobie myślisz, że ja po to dzień i noc walczę z korupcją, żebyś ty dawała łapówki glinom?” — warknął. Poszli z wizytą do milicjanta i Marina przyglądała się, jak Aleksandr prowadzi z nim spokojną rozmowę. Pomachał swoją czerwoną legitymacją FSB i na jedną krótką chwilę jego twarz nabrała niebezpiecznego wyrazu. Kontroler natychmiast zaproponował, że przepuści ją bez żadnej dodatkowej opłaty. Ale to jeszcze bardziej rozzłościło Aleksandra. Kontroler należycie przeegzaminuje Marinę i przepuści ją dopiero wtedy, gdy na to zasłuży. Kiedy już to ustalili i dopuszczono ją do testu, powrócił Aleksandr, którego znała — uśmiechnięty, klepiący milicjanta po plecach. Jego ukryty, niebezpieczny doppelgänger zniknął.

Pasja Litwinienki zaczęła się w dzieciństwie. Urodzony w 1962 r., został wychowany w Nalczyku — mieście u podnóża odległych gór Kaukazu — przez dziadka od strony ojca, który podczas drugiej wojny światowej był pilotem myśliwca. Starszy człowiek opowiadał wnukowi patriotyczne historie o całych klasach rosyjskich chłopców, którzy jak jeden mąż rwali się do walki z nacierającymi nazistami. Kiedy Litwinienko miał pięć lat, dziadek zabrał go do miejscowego muzeum i pokazał mu sztandar Armii Czerwonej, na którym widniały insygnia jego regimentu. „Wszyscy członkowie naszej rodziny bronili Rosji” — powiedział chłopcu. „Ty też kiedyś będziesz”.

Tak też się stało. W wieku lat siedemnastu Litwinienko wstąpił do armii. Radził sobie doskonale i po niedługim czasie dostał propozycję wstąpienia do KGB. Jego wrogiem stała się zorganizowana przestępczość. Zwalczał ją jako funkcjonariusz operacyjny i badał ją jak szpieg: zbierał dowody, analizował struktury i sieci, badał połączenia z policją, biznesmenami i politykami.

Jego misja prostego patriotyzmu skomplikowała się, gdy w 1991 roku Związek Radziecki rozpadł się i stał się Federacją Rosyjską. Podczas panującego przez lata chaosu liderzy polityczni Rosji zmieniali sterowaną przez państwo gospodarkę w coś nowego: rozwijający się sprywatyzowany system, który szybko został zdominowany przez niewielką grupę osób z dobrymi powiązaniami. Wykorzystując swoje wpływy i bezlitosne kapitalistyczne instynkty, osoby te uzyskały kontrolę nad wieloma najbardziej wartościowymi przedsiębiorstwami państwowymi. Zaczęto ich nazywać oligarchami.

Wiedzieli, że wydanie dziesiątków milionów dolarów na wykupowanie udziałów w byłych przedsiębiorstwach państwowych mogło uczynić z nich miliarderów, ale była to ryzykowna strategia. Żeby zgarnąć całą pulę, potrzebowali sekwencji mało prawdopodobnych wydarzeń. Po pierwsze, Borys Jelcyn musiał pozostać u władzy i przeszkodzić komunistom w ponownej nacjonalizacji ich majątków. Następnie należało usunąć gangsterów, do których należało wiele z tych zakładów. I wreszcie — rosyjska gospodarka musiała rozkwitnąć.

Oligarchom opłaciła się ta epicka rozgrywka, ale musieli teraz jakoś utrzymać pieniądze i władzę, którą im ona przyniosła. I w tym momencie do tego pokera na ekstremalne stawki włączył się w końcu Litwinienko, który został wciągnięty w strefę wpływów Borisa Bieriezowskiego —charyzmatycznego ciemnookiego oligarchy o niedźwiedziej posturze.

JEŚLI MOŻNA TU MÓWIĆ O JAKIMŚ POCZĄTKU, to opowieść o głębokim rozczarowaniu Litwinienki jego krajem zaczyna się 2 marca 1995 roku. Tego ranka Litwinienko zdawał swoim szefom z FSB sprawozdanie na temat działalności zabójczej grupy mafijnej znanej jako brygada kurgańska. Gangsterzy łączeni byli z serią egzekucji i prób zabójstwa, w tym z atakiem na Borisa Bieriezowskiego, ambitnego biznesmena, który robił błyskawiczną karierę. Poza tym infiltrowali część moskiewskiego departamentu policji i działali tak, jakby byli nietykalni.

Podczas składania raportu zadźwięczał pager Litwinienki. Był to sam Bieriezowski. Wiadomość miała niezwykle naglący ton — potentat kazał mu „natychmiast oddzwonić”. Okazało się, że przed klubem, w którym przebywał Bieriezowski, znajdowało się ośmiu uzbrojonych moskiewskich milicjantów, którzy chcieli go aresztować. Bieriezowski podejrzewał, że działali na zlecenie gangu kurgańskiego i mieli rozkaz, by go zamordować. Litwinienko pognał na miejsce zdarzenia, wyciągnął pistolet i oznajmił, że sprawę przejmuje FSB.

LITWINIENKO POGNAŁ NA MIEJSCE ZDARZENIA, WYCIĄGNĄŁ PISTOLET I OZNAJMIŁ, ŻE SPRAWĘ PRZEJMUJE FSB

Jego przybycie ocaliło Bieriezowskiemu życie. Z wdzięczności oligarcha poprzysiągł, że od tej pory będą „jak bracia”.

Ten incydent sprawił, że Litwinienko zaczął mieć wątpliwości co do intencji otaczających go ludzi, ale odsuwał je od siebie i nadal prowadził walkę ze zorganizowaną przestępczością, obsesyjnie badając jak grupy mafijne infiltrują oficjalne instytucje — nawet jego własne FSB. Jego nowy przyjaciel Bieriezowski udzielał mu pomocy, załatwiając spotkania z najważniejszymi biurokratami, a nawet osobami z Kremla. Ale spotkania tego typu pogłębiały tylko jego rozczarowanie.

„Byłem taki naiwny” — powie potem Goldfarbowi. „Myślałem, że skoro są wielkimi szefami, to zajmą się tym i powstrzymają chaos panujący w służbach. Bardzo się myliłem. Za każdym razem, gdy tropy wiodły na samą górę, okazywało się, że zamieszany był czyimś kumplem, krewnym lub towarzyszem broni. Jedyne, co udało mi się zdobyć, to specyficzna reputacja wiejskiego głupka… Cały ten system był zepsuty do cna”.

W późniejszych miesiącach wiara Litwinienki w państwo została wystawiona na próbę podczas pierwszej wojny czeczeńskiej. Był członkiem sił specjalnych, tzw. „osobystym”, i wierzył w wersję, którą przekazywały mu media: Czeczeńcy byli terrorystami, gwałcicielami, złowrogimi oprawcami, bydlętami. Ale gdy przesłuchiwał jednego z zatrzymanych bojowników, zaledwie nastolatka, usłyszał coś, co potem zaczęło go prześladować. Chłopak powiedział Litwinience, że nienawidzi wojny, ale wierzy w to, że trzeba się bić, a każdy z jego klasy zrobił to samo.

Litwinienko przypomniał sobie opowieści dziadka o rosyjskich dzieciach, które zaciągały się do wojska, żeby walczyć przeciwko zbliżającej się niemieckiej armii. „Całe klasy uczniów nie przyłączają się ot tak, po prostu, do organizacji terrorystycznych” — uprzytomnił sobie. I wtedy doszedł do wniosku, że jego przełożeni, którym ufał i dla których często narażał życie, oszukali go. A, jak mogłaby im powiedzieć Marina, Aleksandrowi zawsze trudno przychodziło wybaczanie zdrad.

§

ODKRYTY PRZEZ FRANCUSKICH NAUKOWCÓW Pierre’a i Marię Curie pod koniec XIX w. i nazwany na cześć ojczystego kraju Marii, radioaktywny polon-210 występuje w przyrodzie. Znajduje się w liściach tytoniu i skorupiakach, a w bardzo niewielkich ilościach nawet wewnątrz ludzkiego organizmu.

ŚCIŚLE RZECZ BIORĄC, KOMÓRKA POPEŁNIA SAMOBÓJSTWO

Kiedy przenika przez nas promieniowanie, bez względu na jego źródło i rodzaj, może ono zniszczyć DNA w naszych komórkach. Ale organizm wie, jak je naprawiać. Tak naprawdę zajmuje się tym podczas każdej sekundy naszego życia. „Podczas naszej ewolucji przez cały czas pływaliśmy w morzu promieniowania” — mówi Richard Wakeford, epidemiolog na Uniwersytecie Manchester. „Dawniej było ono wyższe niż obecnie. Bez bardzo skutecznych mechanizmów naprawy DNA, życie nie mogłoby istnieć”. Jednak niekiedy zniszczenia są tak wielkie, że DNA nie da się już naprawić. Kiedy tak się dzieje, mówi Wakeford, to „ściśle rzecz biorąc, komórka popełnia samobójstwo”.

Polon-210 wyrzuca cząstki alfa. W normalnych warunkach nie są one problemem. Ich ogromne rozmiary oznaczają, że nawet tak cienka bariera jak kilka cali powietrza lub ludzka skóra są w stanie je zatrzymać, zanim zdążą wyrządzić jakąś szkodę. Ale jeśli duża ilość cząsteczek alfa znajdzie się w organizmie człowieka, zniszczenia mogą być ogromne. „Jeśli cząstka alfa dostanie się do twojej tkanki, zrobi sobie z niej autostradę” — mówi Wakeford. „W twoim organizmie samobójstwo popełni tak wiele komórek, że umrzesz”.

Polon-210 jest wyjątkowy jeszcze pod innym względem: dość szybko opuszcza organizm. Rozpada się tak szybko, że ilość trucizny w organizmie zmniejsza się o połowę w ciągu niecałych dwóch miesięcy. „Jest wystarczająco trwały, by działać przez jakiś czas, ale potem znika bez śladu” — mówi Wakeford.

„Polon-210 jest niezwykle rzadki, ponieważ emituje prawie wyłącznie cząstki alfa. Gdy wydziela cząstki alfa, nie ma praktycznie możliwości, żeby jednocześnie emitował cząstkę gamma. Cząstki alfa są tak łatwe do zablokowania, że do ich wykrycia potrzebny jest specjalny przyrząd”.

Krótko mówiąc, polon-210 jest zabójczy, trudny do wykrycia i nie odkłada się. „I to sprawia” — mówi Wakeford — „że jest tak dobrą trucizną”.

§

Z KRWI I TAJEMNIC pierwszej wojny czeczeńskiej FSB wyciągnęło ponurą lekcję: nadzwyczajne okoliczności wymagają czasem reakcji wykraczającej poza granice prawa. Postanowiono utworzyć tajną dywizję, która miała się zdecydowanie, a jeśli zajdzie taka potrzeba — ostatecznie — rozprawiać z kryminalistami. Nazwano ją Zarządem Analiz Organizacji Przestępczych, w skrócie URPO. Była to usankcjonowana przez rząd grupa zabójców, złożona z mniej więcej czterdziestu wyjątkowo bezwzględnych funkcjonariuszy FSB. Jednym z nich był Aleksandr Litwinienko.

W grudniu 1997 roku jego przełożony Aleksander Kamysznikow, wiceszef URPO, wezwał Litwinienkę oraz trzech innych funkcjonariuszy do swojego biura. Ze względu na jego uprzywilejowaną pozycję, Litwinience powierzono nową, szokującą misję: miał zamordować swojego przyjaciela Bieriezowskiego.

Żaden z ludzi URPO nie chciał podjąć się tego zabójstwa. Byli przekonani, że Kamysznikow działa samowolnie. Bieriezowski był sławnym i odnoszącym sukcesy biznesmenem, właścicielem największej stacji telewizyjnej w kraju — Rosyjskiej Telewizji Publicznej, a do niedawna zastępcą sekretarza rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa. Czy to możliwe, by ich szefowie wiedzieli o tym rozkazie?

Litwinienko i jego koledzy z URPO zdecydowali się napisać raport. Po tym, jak przedstawili go dyrektorowi FSB Nikołajowi Kowaliowowi, wszyscy zamieszani funkcjonariusze zostali bez uprzedzenia zwolnieni ze służby. To były dla nich trudne chwile: Litwinienko miał problemy ze snem i zaczął tracić na wadze. Stres doprowadził go w końcu do podjęcia dwóch decyzji, które dawniej wydawałyby się nie do pomyślenia.

Najpierw, w marcu 1998 roku, poszedł na spotkanie z Bieriezowskim i zdradził FSB. Wybierając swojego „brata” zamiast swojego kraju, wyjaśnił mu, co zaszło. „Boris, moi przełożeni kazali mi cię zabić”. Na początku Bieriezowski myślał, że to żart.

Kilka miesięcy później Litwinienko i reszta demaskatorów z URPO zwołali konferencję prasową dla rosyjskich mediów. W odróżnieniu od swoich trzech kolegów, Litwinienko zdecydował się nie zakładać przebrania, woląc zaprezentować się jako przywódca walczący w słusznej sprawie. Ubrany w brązowy garnitur z szerokimi klapami, krawat w kolorowe fale, z przyczesanymi włosami i ciężkimi ciemnymi powiekami, Litwinienko zaczął czytać do skierowanych na niego kamer przygotowane wcześniej oświadczenie.

„Już na samym początku chcielibyśmy podkreślić, że nie jesteśmy wrogami FSB ”— powiedział. „Nie chcemy skompromitować Federalnej Służby Bezpieczeństwa, lecz oczyścić ją i wzmocnić”.

Jednakże, jak ciągnął: „Pewni wysoko postawieni urzędnicy wykorzystują FSB wyłącznie do swoich prywatnych celów. Zamiast pierwotnego, konstytucyjnego zadania zapewniania bezpieczeństwa państwu i obywatelom, jest teraz narzędziem służącym do wyrównywania rachunków i dokonywania prywatnych, kryminalnych rozliczeń”.

Program wywołał sensację.

Po śmierci Litwinienki ta wersja wydarzeń ukazywana była przez wdowę Marinę i jego przyjaciela Alexa Goldfarba jako akt prostej, a jednak niezwykłej lojalności człowieka, który był z gruntu niewinny.

Litwinienko — jak piszą w swojej książce Śmierć dysydenta. Dlaczego zginął Aleksander Litwinienko? — powiedział Bieriezowskiemu o rozkazie dokonania zabójstwa, ponieważ był on niemoralny i motywowany ideologicznie. Litwinienko zareagował emocjonalnie, jak chłopiec — nie chciał popełniać żadnego morderstwa, a już na pewno nie chciał przeprowadzać egzekucji na swoim przyjacielu. I, jak argumentują, nie powinno się wyciągać pochopnych wniosków z faktu, że w trakcie niesławnej wojny był członkiem siejącej postrach dywizji Osobystych. Nie miało też znaczenia, że rekruci do tajnego i bezlitosnego URPO wybierani byli spośród najbardziej brutalnych jednostek w FSB.

„Nie twierdzę, że jestem aniołkiem”, powiedział kiedyś, „ale nie mam na rękach krwi”.

Ale czy ta wersja dotycząca Litwinienki i jego wypowiedzi może być prawdziwa? Były moskiewski korespondent BBC Martin Sixsmith uważa, że Litwinienko przyjął powołanie do złowieszczego URPO z ogromną dumą. „Powiedział Marinie, że to wielki zaszczyt, że go wybrano” — pisze Sixsmith w Aktach Litwinienki. „Nie wydawał się mieć żadnych skrupułów dotyczących natury pracy, którą miał wykonywać”.

Litwinienko powiedział swoim przyjaciołom, że został wybrany dlatego, że bronił kiedyś w sądzie swoich podwładnych, którzy nielegalnie użyli broni palnej, a także z powodu swojej reputacji twardego faceta. „O życiu Litwinienki krążą opowieści, które rzucają cień na wyidealizowany portret stworzony przez wdowę po nim” — mówi Sixsmith. „To wytłumaczenie brzmi tak, jakby Litwinienko był bardzo oszczędny w ujawnianiu prawdy o swoim okrucieństwie”. Sixsmith przypuszcza, że Litwinienko był zamieszany między innymi w morderstwa w Czeczenii. Krążyły nawet plotki, uważane przez niektórych za kremlowską propagandę, że słynął on z torturowania swoich więźniów.

Są jeszcze tacy, którzy mają bardziej przyziemną opinię na temat tego, dlaczego opowiedział się przeciw FSB.

Jurij Fielsztinski poznał Litwinienkę w listopadzie 1998 roku, kiedy pomagał mu w pisaniu oświadczenia URPO w willi Bieriezowskiego. Zaprzyjaźnili się i postanowili napisać razem książkę Wysadzić Rosję. Według Fielsztinskiego Litwinienko, podobnie jak oligarchowie, chciał ugrać coś dla siebie.

Bieriezowski dysponował w tamtym okresie ogromną władzą polityczną. Oprócz wpływu na Borysa Jelcyna i czołowej roli w mediach, Bieriezowski był blisko zaprzyjaźniony z przełożonym Litwinienki, świeżo mianowanym szefem FSB. „Brat” Litwinienki był w tamtym czasie powszechnie postrzegany jako najpotężniejszy człowiek w Rosji. Litwinienko wierzył, że gdyby Bieriezowski użył wtedy swoich wpływów, by dokonać czystki wśród starego kierownictwa FSB, to poniesione ryzyko opłaciłoby się — mówi Fielsztinski.

Ale Litwinienko nie docenił nowego dyrektora FSB: Władimira Putina. Spotkali się przed konferencją prasową i Litwinienko chciał skłonić go do podjęcia walki z korupcją w służbach. „Widziałem w jego oczach nienawiść do mnie” — powiedział Litwinienko po konfrontacji. „Był człowiekiem FSB całym ciałem i duszą. A ja byłem dla niego zdrajcą”.

NO CÓŻ, NASTĘPNEGO DNIA ZOSTAŁ PRZENIESIONY… DO WIĘZIENIA W LEFORTOWIE

Po konferencji Putin kpił z denuncjantów, a potem zaczął prześladować Litwinienkę. Według Fielsztinskiego, dla Litwinienki był to szok. Był tak bardzo przekonany o potędze Bieriezowskiego, że sądził, iż nawet po nieprzyjemnym spotkaniu z Putinem wciąż znajduje się pod ochroną. Łudził się tak mocno, że nawet spodziewał się awansu. „Litwinienko przyszedł do mojego mieszkania w Moskwie i wyszeptał, że ma bardzo wiarygodną informację o tym, że zostanie przeniesiony na wyższą pozycję w FSB”, powiedział mi Fielsztinski. „No cóż, następnego dnia został przeniesiony… do więzienia w Lefortowie”.

Aresztowany pod zarzutem „przekroczenia swoich kompetencji” i spowodowania uszczerbku na zdrowiu, Litwinienko spędził siedem miesięcy w Więzieniu Lefortowskim, znanym z przetrzymywania więźniów politycznych w czasie, gdy KGB znajdowało się u szczytu władzy. W październiku 1999 roku został uznany za niewinnego, ale jeszcze zanim opuścił budynek sądu został ponownie aresztowany przez FSB pod zarzutem dalszych aktów przemocy i, co jeszcze dziwniejsze — kradzieży puszki zielonego groszku. Materiał telewizyjny z ponownego aresztowania wywołał masowe oburzenie i Putin był zmuszony do przeprosin. Ale choć oskarżenia w końcu oddalono, najgorsze miało dopiero nadejść.

„W kodeksie KGB karą dla zdrajcy mogła być śmierć” — wyjaśnia Luke Harding, były moskiewski korespondent gazety The Guardian. „Właśnie za kogoś takiego uważał go Putin. Za zdrajcę”.

W tym czasie Litwinienko wiedział już, że musi się ratować i w październiku 2000 r. uciekł do Turcji. Stamtąd, z pomocą Bieriezowskiego i Goldfarba, udał się do Londynu.

Bieriezowski również zaczął odczuwać niezadowolenie Putina. Wybrany na prezydenta w 2000 roku, Putin stał się przywódcą nowej frakcji. Byli to ludzie, którzy nie mogli pogodzić się z myślą, że bogactwa narodowe rozdzielane są między Bieriezowskiego i innych —sami chcieli bowiem wejść w posiadanie tych ogromnych pieniędzy.

„Musisz zrozumieć, że tu chodzi tylko o pieniądze” — mówi Harding, któremu za krytyczne raporty o reżimie Putina zakazano wjazdu do Rosji. „Żadna z różnic pomiędzy tymi frakcjami nie jest ideologiczna”.

Po wyborze Putina na prezydenta, jego ludzie przejmowali kontrolę nad państwowym mieniem i stawali się multimilionerami. Wchodzili również w konflikty z prawdziwymi oligarchami, w tym z Bieriezowskim. Przyjaciel Litwinienki, Fielsztinski, mówi: „Znając Bieriezowskiego od wielu lat, muszę powiedzieć, że ma on czasem kłopoty ze zrozumieniem rzeczywistości. Jest marzycielem. Wyobraża sobie, że jest tak potężny, że gdyby zechciał, to mógłby obalić prezydenta”.

W rzeczywistości była to walka, której Bieriezowski nie miał szans wygrać. „Był dla Putina konkurentem w walce o władzę polityczną” — mówi Fielsztinski. „I dlatego musiał zostać zniszczony”.

W październiku 2000 r. dziennikarz z Le Figaro zapytał Putina o Bieriezowskiego. „Państwo ma w swoich rękach pałkę, której używa po to, by uderzyć tylko raz, ale za to od razu po głowie” — powiedział prezydent. „My jeszcze tej pałki nie użyliśmy… ale w dniu, w którym naprawdę się zezłościmy, nie zawahamy się tego zrobić”.

Z pomocą oligarchy Litwinienko spędził kilka następnych lat badając i zwalczając FSB w ten sam sposób, w jaki dawniej badał i zwalczał zorganizowaną przestępczość. Był, jak to określa Harding, agresywnym, bezpardonowym przeciwnikiem.

W 2002 r. Fielsztinski i Litwinienko opublikowali Wysadzić Rosję. W książce oskarżyli FSB o upozorowanie zamachów terrorystycznych w Moskwie w 1999 r. i przeprowadzenie tzw. operacji fałszywej flagi. Zamachów użyto jako pretekstu do rozpoczęcia drugiej wojny czeczeńskiej, co teoretycznie pomogło Putinowi zwyciężyć w wyborach prezydenckich. Publikacja miała być próbą odwetu. Goldfarb napisał: „Oni nie kierowali tej książki do szerokiej publiczności. Była to osobista wiadomość dla ich nemezis, deklaracja wojny”.

Podczas tej krucjaty Litwinienko nie zawsze zachowywał trzeźwy osąd. W ostatnich latach życia zarzuty, które kierował pod adresem swoich wrogów stawały się coraz bardziej paranoiczne. Oskarżał Putina o pedofilię, a FSB o to, że przed atakami w Nowym Jorku we wrześniu 2001 r. szkoliła zastępcę Osamy bin Ladena. Być może właśnie tak się dzieje, gdy ktoś zbliża się do prawdziwej władzy na tyle blisko, że może zobaczyć jej ogrom i siłę. Posiadanie takiego wroga musiało być oszałamiające, okropne — i ekscytujące. Wyglądało na to, że Litwinienko upajał się swoją wojną. Może zakłóciło to jego osąd sytuacji.

Niemniej jednak 8 czerwca 2006 r. Rosyjska Duma wprowadziła nową ustawę, która zezwalała na to, by „specjalne jednostki operacyjne FSB były używane wedle uznania Prezydenta przeciw terrorystom i ich bazom zlokalizowanym poza terytorium Federacji Rosyjskiej, w celu zapobiegania zagrożeniu Federacji Rosyjskiej”.

Pięć miesięcy później Litwinienko wsiadł do autobusu numer 134 w kierunku Grosvenor Square. Jechał do Pine Baru.

PONIEWAŻ POLON-210 TAK ŁATWO SIĘ ROZPUSZCZA, szybko zostaje wchłonięty przez organizm. Więc kiedy wieczorem 1 listopada Litwinienko zaczął wymiotować, promieniowanie zaczynało już niszczyć wyściółkę jego jelit.

Jako jedne z pierwszych na toksynę reagują komórki wyściółki ścian żołądka. Już kilka minut po zetknięciu się z nią zaczynają się złuszczać i pękać. Ten sam los spotyka jelita i miękką, pozbawioną ochrony skórę gardła i ust.

Niezmiernie radioaktywny polon przeprowadza masowe bombardowanie cząstkami alfa. Pozbawiony ochrony, delikatny mechanizm organów wewnętrznych przyjmuje na siebie całą dawkę. Podczas gdy atomy starają się ustabilizować, cząstki alfa uderzają w znajdujące się w pobliżu tkanki, wytrącając elektrony z komórek, które spotykają na swojej drodze. Za każdym razem, kiedy tak się dzieje, szlak zniszczonych komórek powiększa się. Trucizna zamienia je w komórki rakowe albo całkowicie zabija.

A to dopiero początek. Chociaż osłabiony żołądek nadal trawi swoją zawartość, wprowadza przy tym do obiegu krwi polon. A ten, kiedy już się do niego przedostaje, sprawia, że podstawowe funkcje organizmu obracają się przeciwko niemu. Każde uderzenie serca wysyła radioaktywny materiał do coraz dalszych organów i tkanek miękkich.

Podczas gdy krew rozprowadza swój ładunek, polon gromadzi się w najbardziej niebezpiecznych dawkach w wątrobie, śledzionie, szpiku kostnym, nerkach, skórze i mieszkach włosowych. Stamtąd emituje cząstki alfa w morderczych ilościach. W organizmie powstają rozległe szlaki umierających komórek.

Choroba zaczyna się uwidaczniać. Do nudności i wymiotów dochodzi ból głowy, gorączka i biegunka. Ofiara słabnie, a na jej skórze mogą się pojawić czerwone plamy. Podobnie jak w przypadku Litwinienki, mogą wypadać jej włosy. Jeśli dawka była duża, dostaje zawrotów głowy i może stracić przytomność, kiedy spadnie ciśnienie krwi.

Wszystkie te objawy mogą osłabiać i unieruchamiać, ale śmierć zaczyna się dopiero wtedy, gdy trucizna dociera do czerwonego szpiku kostnego.

Kiedy trucizna atakuje nasady kości długich i przedostaje się do szpiku, dociera do najbardziej żywotnego celu — miejsca, w którym powstają nowe komórki krwi. Podobnie jak komórki skóry, które zostały uszkodzone przez przedzierające się przez nie cząstki alfa, komórki szpiku zostają ogołocone ze swoich elektronów, a potem uszkodzone, zniszczone lub doprowadzone do śmierci.

Po tym, jak źródło nowych komórek krwi zostaje skażone radioaktywnością, organizm zaczyna szaleć. Układ limfatyczny przestaje działać. Spada liczba białych ciałek krwi. Organizm traci zdolność przezwyciężania chorób. Jedna po drugiej, komórki popełniają samobójstwo.

UKŁAD LIMFATYCZNY PRZESTAJE DZIAŁAĆ. SPADA LICZBA BIAŁYCH CIAŁEK KRWI.

„Kiedy już do tego doszło” — mówi Wakeford o zatruciu szpiku, „Litwinienko był skończony. Właściwie to był skończony już wtedy, gdy wziął pierwszy łyk tej herbaty. Nie można było dla niego nic zrobić. Od tamtej chwili był już trupem. To i tak zadziwiające, że udało mu się tak długo wytrwać”.

Jedna dawka polonu-210 jest około 250 000 razy bardziej toksyczna niż dawka cyjanowodoru, ulubionej trucizny nazistów podczas drugiej wojny światowej.

Polon jest stosowany w przemyśle, przykładowo w jonizatorach używanych do eliminacji ładunków elektrostatycznych w fabrykach produkujących papier lub sztuczne włókna. Bardzo trudno jest go jednak dostać. Litwinienko spożył prawdopodobnie ilość nieprzekraczającą jednego mikrograma — czyli odpowiadającą wielkości pyłku kurzu. Była to niewielka ilość, ale i tak wielokrotnie większa niż potrzeba, by zabić. Ponieważ okres połowicznego rozpadu polonu-210 jest tak krótki, taka ilość substancji musiałaby zostać wytworzona od zera. A to oznacza, że ktokolwiek zabił Litwinienkę, miał dostęp do reaktora jądrowego.

§

STOSOWANIE TRUCIZNY — radioaktywnej i każdej innej — nie jest w rosyjskim wywiadzie niczym nowym. Według Borysa Wołodarskiego, obecnie historyka, a wcześniej oficera rosyjskiego wywiadu współpracującego z Litwinienką, Rosjanie mają niemal stuletnią tradycję zabijania za pomocą trujących substancji. To Lenin nakazał utworzenie pierwszego laboratorium, w którym opracowywano nowe śmiercionośne toksyny, znanego po prostu jako „laboratorium nr 12”.

„Od początku lat 20. XX w. mamy też do czynienia z otruciami dokonywanymi przez rosyjski wywiad w innych krajach” — mówi.

W czasach swojej świetności — mówi Wołodarski — Związek Radziecki prowadził największy na świecie program wojny biologicznej. Według pewnych źródeł w 47 różnych placówkach zatrudnionych było 40 000 osób, w tym 9 000 naukowców. Ponad 1 000 spośród tych ekspertów specjalizowało się w opracowywaniu formuł i zastosowań śmiercionośnych substancji. Używali toksycznych gazów, trucizn wchłanianych przez skórę, którymi smarowano klamki drzwi, oraz trucizn oddziałujących na układ nerwowy, o których mówiono, że są nie do wykrycia. W zamierzeniu chodziło tylko o to, żeby śmierć wyglądała na naturalną, albo przynajmniej zmyliła lekarzy i śledczych. „Trucizna nie miała niczego demonstrować, tylko dyskretnie i po cichu zabić ofiarę” — pisze Wołodarski w Trucicielach z KGB. „Taka była żelazna zasada”.

Istnieją trzy rodzaje morderczych trucizn: chemiczne, biologiczne i radioaktywne. Uważa się, że pierwsza sowiecka próba zabójstwa za pomocą radioaktywnej trucizny miała miejsce w 1957 roku. Celem był Nikołaj Chochłow, który kilka lat wcześniej uciekł do Stanów Zjednoczonych. Rozchorował się nagle po wypiciu kawy na antykomunistycznej konferencji w Niemczech Zachodnich, na której wygłaszał odczyt. Po tym, jak dostał zapaści, został poddany zakończonemu sukcesem leczeniu na, jak wierzono, zatrucie napromieniowanym talem w szpitalu armii amerykańskiej we Frankfurcie.

W latach poprzedzających zamordowanie Litwinienki miała miejsce cała seria zabójstw, które miały podobne cechy. W 2004 roku Roman Czepow, głośny i kontrowersyjny działacz polityczny z Sankt Petersburga, zmarł po zatruciu niezidentyfikowaną substancją radioaktywną w trakcie wizyty w Moskwie. Rok wcześniej, w podobnie tajemniczych okolicznościach, zmarł Jurij Szczekoczichin. Jako dziennikarz śledczy i członek parlamentu ujawnił serię skandali, w tym proceder FSB, która prała pieniądze w Banku Nowego Jorku. Umarł po krótkiej, niezdiagnozowanej chorobie objawiającej się znajomymi symptomami: utratą włosów, wymiotami, czerwonymi plamami, zmęczeniem. Zaledwie kilka dni później miał jechać do Stanów Zjednoczonych na spotkanie z agentami FBI.

Jednak nie tylko Rosjanie używali technologii jądrowej do dokonywania egzekucji. Tajna policja Niemiec Wschodnich — Stasi — używała rzekomo radioaktywnych trucizn i wykorzystywała nawet urządzenia rentgenowskie do napromieniowywania i okaleczania więźniów politycznych. Używała także promieniowania jako narzędzia, potajemnie oznaczając dysydentów chemikaliami, aby można było wykryć i wyśledzić ich za pomocą liczników Geigera.

Natomiast w listopadzie 2013 roku szwajcarscy naukowcy ogłosili, że w szczątkach Jasira Arafata, byłego lidera palestyńskiego, odnotowali podwyższony poziom polonu. Dochodzenie w tej sprawie rozpoczęto dwa lata wcześniej, kiedy badacze, ku swojemu zdumieniu, odkryli, że niektóre przedmioty osobiste Arafata, które miał przy sobie na krótko przed śmiercią, były skażone wysokim stężeniem polonu-210 i emitowały promieniowanie alfa. Odkrycie to sprowokowało serię trudnych pytań kierowanych do tych, którzy mogli chcieć się go pozbyć.

Jednak to właśnie Rosja wydaje się najwybitniejszym talentem w zakresie dostarczania i używania radioaktywnych trucizn. Każdego roku wytwarzane jest jedynie około 100 gram polonu i wiadomo tylko o trzech krajach, które z całą pewnością się tym zajmują: Izrael, Stany Zjednoczone i Rosja. 97% całej produkcji powstaje w jednym miejscu — w przekształconej fabryce broni jądrowej, która pracuje pod ścisłą ochroną nad brzegami Wołgi, 720 kilometrów na południowy wschód od Kremla.

Tak więc pojawił się materiał dowodowy świadczący o tym, że Rosja była oficjalnie zamieszana w śmierć Litwinienki. I wkrótce miało się pojawić jeszcze więcej dowodów: zabójcy nieświadomie pozostawili ślady — a te wydawały się prowadzić na wschód.

NIE WIADOMO DOKŁADNIE, kto wpadł na pomysł, żeby lekarze Litwinienki przebadali go pod kątem tak rzadkiej i nietypowej trucizny jak polon-210. Większość sądzi, że pojawiła się on jako przebłysk genialnej intuicji Johna Henry’ego, toksykologa sprowadzonego przez grupę Bieriezowskiego. Wakeford przedstawia jednak inną intrygującą wersję wydarzeń: „Słyszałem, jak jacyś Rosjanie powiedzieli ‘to nam wygląda na polon’, bo znali już te symptomy”.

Bez względu na to, skąd przyszła ta podpowiedź, mocz Litwinienki — jako najłatwiejszy do przeprowadzania testów — został sprawdzony przez lekarzy ze szpitala University College. „W jednym na 100 000 rozpadów polonu-210 wydziela się cząstka gamma o niższej energii” — mówi Wakeford. „A on miał go w sobie tak strasznie dużo, że znaleziono ich kilka”.

Odkrycie radioaktywnej trucizny spowodowało natychmiastową reakcję Rządowej Agencji Ochrony Zdrowia Wielkiej Brytanii. Jeszcze za życia Litwinienki Roger Cox, dyrektor agencyjnego Ośrodka Zagrożeń Radioaktywnych, Chemicznych i Środowiskowych, zaczął potajemnie rekrutować grupę ekspertów, którzy mieli zająć się tym, co jak wierzył, mogło być zabójstwem na tle politycznym. I zaraz po tym, jak polon-210 podany został jako przyczyna zgonu, jego grupa obliczyła przybliżoną dawkę podaną Litwinience oraz prawdopodobieństwo skażenia trucizną innych osób i miejsc.

Polon jest śmiercionośny, gdy się go połknie albo w jakikolwiek sposób wchłonie, ale nie może przedostać się przez ludzką skórę. Oznaczało to, że możliwość zanieczyszczenia krzyżowego była bardzo mała, ale przy tak groźnym pierwiastku nie można było pozwolić na żadne ryzyko. W noc śmierci Litwinienki Cox zadzwonił do swojej szefowej, profesor Pat Troop, naczelnej dyrektorki agencji, która czekała na wiadomości podczas wyjazdu do Helsinek.

Następnego dnia poinformowała o wszystkim ministrów rządu oraz media. Potem jej załoga przystąpiła do pracy.

Pierwszym krokiem było rozesłanie śledczych w kombinezonach ochronnych, którzy użyli czułych sond, aby wykryć ślady promieniowania, co miało pozwolić na odtworzenie kroków Litwinienki. I znaleźli je niemal wszędzie tam, gdzie szukali: w Pine Barze, w hotelowych kuchniach, w biurach Bieriezowskiego, gdzie zatrzymał się przed powrotem do domu i w mercedesie, w którym siedział w drodze do Muswell Hill.

Lista skażonych miejsc szybko rosła i wkrótce w samym tylko Londynie odkryto ich ponad 50. Podążanie za tropem nie było jednak łatwe. Ponieważ promieniowanie alfa jest ciężkie i ma krótki zasięg, śledczy musieli poruszać się na czworakach, trzymając sondy dwa do trzech centymetrów od przypuszczalnego źródła. Po każdym odkryciu dokonywano dekontaminacji: powierzchnie trwałe czyszczone były wilgotnymi ściereczkami i Deconem 90 — bardzo silnym detergentem zawierającym wodorotlenek potasu, wystarczająco mocnym, żeby zneutralizować i zdezynfekować każdy przedmiot, który zetknął się z polonem. Powierzchnie drewniane zostały polakierowane, ściany pokryto grubą warstwą farby, która uwięziła promieniowanie do czasu, aż rozłoży się ono do bezpieczniejszej postaci. Wanny i umywalki, których porowate emaliowane powierzchnie wchłonęły polon-210, zostały rozbite młotami i odtransportowane jako odpady radioaktywne.

Podążając potencjalnie śmiertelnym śladem, śledczy przemierzali cały Londyn wzdłuż i wszerz. Proces całkowitego oczyszczenia Hotelu Millenium zajął 19 dni. Razem przy projekcie dekontaminacji zatrudniono ponad 3 000 osób, a przebadano ponad 700.

Ślad polonu był jednak czymś więcej niż zagrożeniem dla zdrowia publicznego. Jego tropem podążała także policja. Szybki rozpad pierwiastka czynił z niego atrakcyjną broń dla zabójcy: po wszystkim jego ślady zaczynają zanikać w ciągu kilku tygodni. Ale w chwili, gdy poinformowano funkcjonariuszy śledczych o tym, co zabiło Litwinienkę, ten prędki rozpad stał się drogowskazem. Dzięki temu, że polon-210 szybko zanika i zmienia się w zależności od tego, czy weszło się z nim w bezpośredni kontakt, spożyło się go albo wydaliło się z potem, można było zrekonstruować chronologię wydarzeń. Wszystko, co musiała zrobić policja, to zmierzyć siłę emisji cząstek alfa. Zamiast zachowywać w tajemnicy tożsamość zabójców, trucizna stworzyła gigantyczną strzałkę informacyjną, wskazującą prosto na nich.

Dochodzenie prowadził Peter Clarke z Brygady Antyterrorystycznej. Był to doświadczony funkcjonariusz, który prowadził śledztwo w sprawie zamachów bombowych z 7 lipca 2005 roku. Jego brygada uświadomiła sobie, że ma do czynienia z przynajmniej dwoma tropami, które musi śledzić: jeden wracającego do domu Litwinienki, drugi — tego, kto go zabił. W autobusie, którym Litwinienko pojechał do hotelu, nie znaleziono żadnego śladu promieniowania, co sugerowało, że został otruty dopiero potem, gdy się już tam dostał. Promieniowanie wykryto za to w całym Pine Barze, przede wszystkim na krześle i na podłodze wokół niego. Krzywa promieniowania i zeznanie złożone przez barmana Norberta Andrade sugerowały, że trucizna została rozpylona do imbryka z herbatą.

POLON-210 ODKRYTO RÓWNIEŻ W SAMOLOCIE BRITISH AIRWAYS, KTÓRYM LECIAŁ ŁUGOWOJ

Śledczy użyli śladów promieniowania, żeby cofnąć się w czasie i prześledzić ruchy towarzyszących Litwinience w barze osób w ciągu tygodni poprzedzających zabójstwo. Dmitrij Kołtun i Andriej Ługowoj, w czasie zdarzenia mający 41 i 40 lat, byli przyjaciółmi z czasu dzieciństwa i razem poszli służyć w KGB. 16 października, na dwa tygodnie przed otruciem, odwiedzili brytyjską stolicę na kilka dni. Pokoje w dyskretnym hotelu Parkes mieszczącym się w kamienicy w Knightsbridge, w których zatrzymali się mężczyźni, wykazywały ślady promieniowania. Funkcjonariusze dotarli do samolotów, którymi przylecieli, ale tu ślad zaniknął: rosyjskie linie lotnicze Transaero odmówiły im wstępu na pokład. Polon-210 odkryto również w samolocie British Airways, którym leciał Ługowoj, kiedy wracał do Londynu 25 października.

Odkryte dawki nie zawsze były tylko śladowe. Pokój Ługowoja na ósmym piętrze Sheratonu przy Park Lane miał tak wysoki wskaźnik promieniowania alfa, że musiał zostać zapieczętowany na dwa miesiące, aby mógł się zupełnie oczyścić, a zatrzymujący się w nim w tym czasie goście zostali odnalezieni, przebadani i odkażeni.

Podczas gdy Ługowoj napromieniowywał swój pokój, Dmitrij Kołtun leciał z Moskwy do Hamburga samolotem Aerofłotu. I w tym przypadku rosyjskie władze odmówiły Brytyjczykom zezwolenia na zbadanie wnętrza maszyny. Niemiecka policja odkryła jednak, że mieszkanie, w którym zatrzymał się w Hamburgu, było skażone. Podczas swojego pobytu pozostawił ślady na wszystkim, czego dotknął.

W przeddzień otrucia obaj jeszcze raz przylecieli z Moskwy do Londynu lotem British Airways. Test tego samolotu na obecność polonu-210 również wykazał pozytywny wynik. Po przyjeździe Ługowoj wykorzystał okazję, żeby obejrzeć mecz piłki nożnej. Arsenal grał mecz w Lidze Mistrzów z CSKA Moskwa, niegdyś oficjalną drużyną sowieckiej armii. Śledczy sprawdzili numer jego biletu oraz zapisy monitoringu, żeby odnaleźć miejsce Ługowoja. Było tak radioaktywne, że musiało zostać usunięte i spalone w bezpiecznych warunkach. Funkcjonariusze HPA byli wdzięczni, że ślady były na tyle „małe”, że nie musieli odkażać całego sześćdziesięciotysięcznego stadionu.

Polon-210 obrócił się przeciw swoim panom. Ale chociaż Litwinienko spotkał się zarówno z Kołtunem, jak i Ługowojem, wydawał się mieć pewność co do tego, który z nich jest odpowiedzialny za samo otrucie.

Andriej Ługowoj jest klasycznym przykładem działania jedynej w swoim rodzaju i tak typowej dla współczesnej Rosji machiny intryg. Zamożny — posiada warte wiele milionów dolarów udziały w przemyśle spożywczym i usługowym, a przy tym jest właścicielem dobrze prosperującej fabryki napojów. Potężny — ma kontakty z oligarchami i prowadził prywatną firmę ochroniarską dla innych bogatych Rosjan. Tajemniczy — ostentacyjnie spotyka się z Litwinienką, żeby zaplanować podróż do Madrytu, aby przekazać hiszpańskiemu wywiadowi informacje o sieci korupcyjnej, która łączy rosyjski rząd, przestępczość zorganizowaną i europejskich biznesmenów.

W maju 2007 roku brytyjski prokurator generalny orzekł, że posiada wystarczająco dużo dowodów na to, żeby oskarżyć Ługowoja o morderstwo Aleksandra Litwinienki. Siedząc bezpiecznie w Moskwie, Ługowoj oznajmił, że z chęcią będzie współpracował z organami władzy, ale zarzuty odrzucił. Zamiast tego oświadczył, że była to antyrosyjska intryga prowadzona przez brytyjskie siły bezpieczeństwa. Wielka Brytania zażądała jego ekstradycji na rozprawę sądową. Rosja odmówiła.

§

W ŚLADACH POZOSTAWIONYCH przez polon-210 przyjaciele Litwinienki rozpoznali nie tylko blednące ślady promieniowania. Rozpoznali zemstę, której dokonano na czyjś rozkaz. Sam Litwinienko uważał, że Ługowoj działał pod zwierzchnictwem FSB, a ta z kolei — z polecenia Putina. I wierzył, że stał się ich celem w dużej części z powodu oskarżeń wysuwanych pod adresem prezydenta i FSB, szczególnie tych, które zawarł w Wysadzić Rosję.

Istnieją też jednak inne teorie. Być może Litwinienko zapłacił w końcu za swoją starą, zapiekłą wrogość, albo za tak zwaną zdradę zasad FSB. Jego śmierć mogła być również wynikiem jego późniejszych kroków, związanych z brytyjskimi tajnymi służbami M16, choć te pozostają niejasne. Albo być może chodziło o fakty, które ujawniał ich hiszpańskiemu odpowiednikowi — CNI, co wyszło na światło dzienne po ujawnieniu przez Wikileaks depeszy dyplomatycznych w listopadzie 2010 roku i zostało później opisane w hiszpańskiej gazecie El Pais.

Jak mówi Luke Harding: „W Hiszpanii był w kwietniu 2006 roku, a zamordowano go w listopadzie. Informacje, które im przekazywał, były bardzo kłopotliwe dla osób zajmujących wysokie stanowiska w rosyjskim rządzie i uderzały bezpośrednio w ich majątki. To wystarczająco silny powód, żeby go zabić”.

Niezależnie od tego, czy zamach przeprowadzony został przez Ługowoja, czy FSB, czy został zlecony przez Putina, czy nie, czy Litwinienko zabity został za zdradę, przekazywanie informacji, kompromitację, czy wszystkie trzy powody na raz, jego śmierć nadal snuje się cieniem. I mamy kilka nieprzyjemnych powodów, by wierzyć, że Wielka Brytania nie jest bezpiecznym schronieniem dla tych, którzy ośmielają się rzucić wyzwanie osobom będącym u władzy w Rosji.

Od 2006 roku Londyn i jego przedmieścia były świadkami serii morderstw i usiłowań zabójstwa, w tym postrzelenia rosyjskiego bankiera Giermana Gorbuncowa w marcu 2012 roku i niewyjaśnionej śmierci 44-letniego eksperta ds. finansowych, Aleksandra Pierieplicznyjego, kilka miesięcy później. Pierieplicznyj upadł kilka metrów od swojego domu w przyjemnym, angielskim miasteczku Weybridge, 27 kilometrów na południowy zachód od Londynu. Trzy lata wcześniej uciekł z Moskwy po tym, jak odkrył przypadki oszustw, w które zamieszane były osoby z rosyjskiego biura podatkowego, gangi przestępcze i policja.

Wkrótce po jego śmierci i dwóch nieujawniających niczego sekcjach zwłok, pewien dezerter z byłego KGB opowiedział w The Guardian o toksynie znanej jako fluorek sodu.

SUBSTANCJA TA JEST BEZBARWNA I BEZWONNA

„Substancja ta jest bezbarwna i bezwonna. Można ją podać na przedmiotach codziennego użytku, takich jak pióro, telefon lub klamka od drzwi, albo w miejscach, gdzie ofiara może ją wdychać. Rozpuszcza się w ciele ofiary. Nie wykryje jej żadna sekcja”.

Następnie, 23 marca 2013 roku, miał miejsce kolejny gwałtowny zwrot w sprawie Litwinienki: Boris Bieriezowski został znaleziony martwy w zamkniętej łazience.

Nie stwierdzono żadnych śladów walki, ale na szyi miał siniaki. Policja stwierdziła, że dowody potwierdzają powieszenie. Domniemane samobójstwo Bieriezowskiego zostało wytłumaczone jego depresją i bankructwem w następstwie kosztownego postępowania sądowego, które przegrał.

Jurij Fielsztinski, który jest również współautorem Korporacji zabójców, twierdzi wprost, że to nieprawda. Bieriezowski od lat był bez pieniędzy, twierdzi, ale w miesiącach poprzedzających jego śmierć, oligarsze na wygnaniu udało się uratować ze swojej fortuny przynajmniej miliard dolarów. A co ze stwierdzeniami, jakoby miał być tak przygnębiony swoją porażką w sądzie, że zdecydował się odebrać sobie życie? „Proszę mi uwierzyć” — mówi Fielsztinski. „Bieriezowski był cyniczny i twardy. Był typem nastawionym na przetrwanie”.

Bieriezowski nie pozostawił żadnego listu. Możliwość, że było to zabójstwo, jak powiedział rzecznik policji, „nie może zostać kompletnie wykluczona”.

TYMCZASEM W ROSJI tych, którzy śledzili śmierć Litwinienki, intrygowały niezwykłe losy Andrieja Ługowoja. W zasadzie jego życiorys powinien go kwalifikować do grupy nieprzyjaciół Rosji Putina: był kiedyś pracownikiem Bieriezowskiego i odbył nawet karę więzienia za pomoc jednemu z ludzi oligarchy w ucieczce ze szpitala, gdzie ten był przetrzymywany pod zarzutem korupcji. No i jeszcze ta planowana podróż do Hiszpanii z Litwinienką, która potencjalnie mogła wpakować w kłopoty wiele potężnych osobistości na wysokich stanowiskach w Kremlu.

A jednak, pomimo kontaktów, które w normalnych warunkach uczyniłyby z niego cel dla Putina — tych samych kontaktów, które wyrzuciły poza nawias Bieriezowskiego, Litwinienkę i niezliczonych dysydentów — po morderstwie Ługowojowi przez lata sprzyjała fortuna. Stał się znaczącym politykiem: drugim w kierownictwie ultraprawicowej Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji i zastępcą przewodniczącego Komitetu Bezpieczeństwa Rosyjskiej Dumy. Te stanowiska gwarantowały mu zarówno władzę, jak i bezkarność wobec organów ścigania. Jedna z amerykańskich depesz dyplomatycznych opublikowanych przez Wikileaks wspominała, że „cieszył się osobistą ochroną Putina”.

Kiedy Ługowoj korzystał z opieki państwa, ci, którzy próbowali dotrzeć do prawdy na temat śmierci Litwinienki znaleźli się w niekończącym się labiryncie łamigłówek.

W październiku 2011 roku, po długiej kampanii w Wielkiej Brytanii, mającej na celu rozpoczęcie publicznego dochodzenia w sprawie śmierci Litwinienki, wydawało się, że jego żona Marina osiągnęła wreszcie swój cel. Prokurator Sir Robert Owen ogłosił, że dochodzenie zostanie przeprowadzone.

I tak, w grudniu 2012 roku, podczas rozprawy otwierającej dochodzenie, brytyjscy prawnicy orzekli, że dowody, które zebrali, „stanowią sprawę opartą na domniemaniu faktycznym, dotyczącym winy rządu rosyjskiego w sprawie śmierci Aleksandra Litwinienki”. Dwa miesiące później wydano nakaz ekstradycji drugiego mężczyzny, Dmitrija Kołtuna. Podobnie jak Ługowoj, Kołtun zawsze zaprzeczał jakiemukolwiek udziałowi w morderstwie. I podobnie jak Ługowoj, odmówił przyjazdu do Wielkiej Brytanii i stawienia się przed sądem.

§

TAMTEGO RZEŚKIEGO, LONDYŃSKIEGO poranka Marina Litwinienko stała przed Królewskim Trybunałem Sprawiedliwości. Miała na sobie gruby, czarny płaszcz i zimowe rękawiczki, które miały chronić ją przed mrozem. „To niełatwe, ale rozumiem”, mówiła reporterom swoją angielszczyzną z wyraźnym akcentem. „Nadal wierzę”. Jej prawnik był mniej oględny: właśnie otrzymali wiadomość, która była „ogromnym zawodem”.

Był marzec 2013 roku i dochodzenie miało się zacząć w ciągu zaledwie kilku tygodni, gdy walka Mariny o sprawiedliwość znowu została zablokowana. Właśnie usłyszała, jak Sir Robert „z ogromną niechęcią” ogłasza, że publiczne dochodzenie zostaje odroczone o kolejne pięć miesięcy.

Była zawiedziona, ale nie zaskoczona. Minęło już ponad 2300 dni, od kiedy jej mąż umarł w agonii i ponad 16 okresów połowicznego rozpadu polonu-210, który go zniszczył. Było to wystarczająco długo, żeby przyzwyczaić się do widoku prawdy, która uciekła jej spod rąk.

Był to jednak ogromny cios. Życie jej męża pokazało, że zdrada stanowi nieodłączną część pracy służb bezpieczeństwa, ale dopiero jego śmierć ujawniła jej pełną skalę. Zdrada czyhała wszędzie i nawet łyk herbaty mógł być ryzykowny. Nikomu nie można ufać — nawet najbliższym sprzymierzeńcom.

Ostatnia przeszkoda tylko to potwierdziła. Przyczyna? Opieszałość w odpowiedziach urzędników rządowych, którzy od miesięcy nie reagowali na prośby prokuratora o udostępnienie dowodów. Co więcej, ten sam rząd zwrócił się z prośbą o wyłączenie z procesu pewnych „delikatnych informacji” dotyczących natury stosunków Litwinienki ze służbami bezpieczeństwa.

Tym razem jednak pod lupą nie znajdowała się Moskwa. Rządem niechętnym do współpracy okazał się ten brytyjski, a służbami bezpieczeństwa, o które tutaj chodziło, była M16.

Historia została spisana przez Willa Storra, zredagowała ją Deborah Blum, weryfikacji faktów dokonała Fangfei Shen, adiustował Rupert Goodwins. Ilustrował Ed Tucker, a narratorem audiobooka jest Ian Parkinson.

Spodobał ci się ten tekst? Na pewno docenią go też twoi znajomi. Udostępnij go i pomóż mu dotrzeć do szerszego grona osób.

Chcesz czytać więcej podobnych artykułów? Obserwuj Lifeform na Facebooku i Twitterze.

--

--