Lotnisko w pradze. 3 godziny do odlotu

9000 kilometrów na wschód

Tomasz Wikliński
14 min readNov 2, 2015

--

Każdy ma takie miejsce, które chciał odwiedzić od zawsze. Kambodża. Nepal. Peru. Australia. Zobaczyć Jezusa z Corcovado. Wielką Rafę Koralową. Zrobić sobie fotografię, na której opiera się o wieżę Eifla.

Dla mnie podróżą, o której gadałem od dobrych kilku lat, był lot do Japonii. Gadałem o niej tyle, że z czasem zacząłem powtarzać te same formułki o tym, jak tam fajnie. Znajomi mieli już tego gadania dość. Usłyszałem nawet kiedyś, że jak tak dalej pójdzie to w Tokio wyląduję najwcześniej na emeryturze. “Poleć tam wreszcie, a nie tylko o tym gadasz!”. Dziś jestem za te słowa wdzięczny. Gdybym ich nie usłyszał, pewnie tak by się to skończyło.

Zaraz po studiach brakowało mi pieniędzy na trzytygodniowe wakacje w Japonii. Potem zacząłem pracę, z której ciężko było wyrwać się na 21 dni. Mniej więcej tyle potrzebowałem na zobaczenie w Japonii tego, co wydawało mi się istotne. Dziś wiem, że większość powodów, dla których się przez ten czas w podróż nie wybrałem, to tylko durne wymówki. Trzeba było po prostu odłożyć pieniądze, zebrać się na odwagę, żeby wsiąść na pokład samolotu, wyłączyć hamulce i zgubić się w Kraju Kwitnącej Wiśni.

W tym roku wreszcie udało mi się wszystko ułożyć tak, żeby te trzy tygodnie wyszarpać. A do tego w kwietniu znalazłem tani lot. O ile w odniesieniu do lotów interkontynentalnych w ogóle można używać przymiotnika „tani”.
W październiku spędziłem prawie 3 tygodnie w Japonii. Choć starałem się nie tracić czasu na robienie zdjęć, to na karcie pamięci znalazłem kilka ładnych kadrów. Oto, co zobaczyłem.

Ale zanim zaczniecie oglądać Japonię moimi oczami wiedzcie, że to nie turystyczny poradnik. Nie opowiem Wam jaka Japonia jest, bo zwyczajnie tego nie wiem. Nie sposób poznać tak odmiennej kultury w 3 tygodnie. Do tego lepszy będzie któryś z przewodników Lonely Planet albo kanał Krzyśka Gonciarza na YouTube (szczerze polecam). Mogę jedynie pokazać wam, co widziałem i być może zaszczepić komuś w głowie myśl, że świat jest zbyt ciekawy, żeby marnować czas na wymyślanie wymówek.

Wylądowałem w Tokio. Mieście, które się nie kończy. A przynajmniej takie wrażenie sprawia stolica Japonii, kiedy ogląda się ją z wysokości 450 metrów przez okna Tokyo SkyTree. Wiesz, że to ogromne miasto. Ale liczby, które znajdujesz w przewodnikach nie robią wrażenia, dopóki nie doświadczysz ogromu Tokio na własne oczy. I wszystko wydaje się być tu poukładane.

Tokio potrafi przytłoczyć. Jest niesamowitym, pięknym miejscem. Ale po tygodniu czułem się tu odrobinę zmęczony. Tłumem. Ilością bodźców, które atakują cię z każdej strony w ilości, do której nie jestem przyzwyczajony. Dla mieszkańców dużych, zachodnich czy to wschodnich miast, może to nie być nic specjalnego. Dla mnie Tokio okazało się miejscem, które można przedawkować.

Kojarzycie piękne zdjęcia japońskich świątyń z przewodników? Na większości z nich nigdy nie ma ludzi. Tylko ja i spirytualne doświadczenia. To oczywiście zasługa Photoshopa lub zamknięcia fotografowanego miejsca na czas sesji. Większość znanych miejsc w Japonii wygląda jak na powyższym zdjęciu. Asakusa i świątynia Sensō-Ji to miejsca gwarne. Ale wciąż piękne. Trzeba tylko potrafić się od zgiełku odciąć. Wyłączyć.

W Shibuyi z kolei o to wybitnie trudno. Tu najlepiej dać się porwać. Jeść, pić, bawić się, kupić coś głupiego do ubrania w Shibuya 109. Czy Tokio kiedykolwiek śpi?

Tego nie wiem, ale są miejsca spokojniejsze, gdy odwiedzimy je odpowiednio wcześnie. Targ rybny Tsukiji o 4:30 to świetne miejsce na śniadanie (miejscowi mówili mi, że także na walkę z gastrofazą po ostrej imprezie), niedługo później na zakupy. Jeśli coś można wyciągnąć z wody i nadaje się do jedzenia, możesz być pewny, że kupisz to na Tsukiji.

Kiedy już Tsukiji się obudzi, zapełnia się handlarzami, restauratorami, kupującymi świeżą rybę dla swoich klientów. Chwilę później pojawiają się turyści. Trzeba uważać, żeby nie wpaść pod koła wózków, którymi na złamanie karku pędzą po uliczkach targu sprzedawcy. Warto uciec w jakieś spokojniejsze miejsce. Do parku dla przykładu.

Ogrody cesarskie.
Herbaciarnia w ogrodzie Hama Rikyū
Park narodowym Shinjuku Gyoen

Parków i ogrodów jest w Tokio pod dostatkiem. Spacer po cesarskich ogrodach, parku narodowym Shinjuku Gyoen czy Hama Rikyū pozwala odciąć się na chwilę od zgiełku wielkiego miasta, wyciszyć.

Świątynia Meiji Jingu.
Beczki z sake ofiarowane świątyni Meiji przez gorzelnie z całej Japonii.

Można spróbować też w Parku Yoyogi, albo w świątyni Meiji Jingū, która jest nieopodal. Jeśli odwiedzić ją o odpowiednio wczesnej porze można liczyć na mniejsze zatłoczenie. Jeśli się Wam poszczęści, zobaczycie też tradycyjną ceremonię zaślubin.

Shinjuku.

Japońskie miasta szczególne wrażenie robią po zmroku. Wszystko świeci, mruga, gra. W Shinjuku, Shibuyi czy Harajuku ciężko skupić uwagę na jednej rzeczy. Wszystko dookoła zdaje się o nią walczyć.

Tokyo National Museum.

“Tradycyjne” japońskie muzea nie okazały się dla mnie szczególnie ciekawe. Na muzea trzeba mieć czas. Przebieganie przez nie w pogoni za kolejnymi atrakcjami nie ma większego sensu. Sztuka i jej poznawanie wymaga czasu. Dlatego większość muzeów skupiających się na dokonaniach japońskich artystów pominąłem. Poza Muzeum Narodowym w tokijskim parku Ueno. Eksponaty samurajskich zbroi i mieczy potrafią zrobić wrażenie.

Tokyo National Museum.
Muzeum Edo Tokyo.

Ciekawszym od National Museum było dla mnie Muzeum Edo-Tokyo. Nowoczesny, kilkupiętrowy (jak wszystko w Japonii) gmach, skupiający się na historii starej Japonii. W środku część wystaw interaktywna. Na scenie odbywają się koncerty. To o wiele bardziej interesujące niż przechadzanie się pomiędzy przeszklonymi gablotami z naklejonymi wszędzie informacjami o tym, że zbyt długie patrzenie na cokolwiek skutkować będzie w najlepszym przypadku podejrzliwością ochrony. Historia jest o wiele ciekawsza, gdy można jej dotknąć. Muzeów, w których historii można dotknąć jest w Tokio i okolicach całe mnóstwo. Jednym z nich jest Edo-Tokyo Open Air Architecture Museum, gdzie do każdego z domów, pokazujących jak kiedyś żyło się w Japonii, można wejść, usiąść w nim, bez oddechu strażnika na plecach.

A skoro jesteśmy już przy muzeach, to najlepszym z tych, które widziałem, jest Miraikan — mieszczące się na sztucznie usypanej wyspie Odaiba Narodowe Muzeum Wschodzących Nauk i Innowacji. Choć słowo “muzeum” jest w tym przypadku trochę mylące. To interaktywna wystawa. Pełna ciekawostek i multimedialnych prezentacji ze świata nauki. Można nawet wziąć udział w kilku eksperymentach. Jestem przekonany, że gdybym odwiedził takie miejsce jako dziecko, dziś byłbym naukowcem.

Robot Asimo.

Odaiba to w ogóle ciekawe miejsce. Przez Japończyków, z którymi miałem okazję rozmawiać, niezbyt kochane. Sztuczna wyspa, gdzie bez specjalnego ładu i składu pobudowano nowoczesne wieżowce, postawiono replikę Statuy Wolności i wielkiego Gundama (jest super!), a całość połączono z miastem mostem przypominającym amerykańskie konstrukcje. Na turystach, zwłaszcza przyzwyczajonych do nadwiślańskich krajobrazów, robi to jednak piorunujące wrażenie.

Jak wspominałem wcześniej, Tokio można przedawkować. Warto więc od czasu do czasu wybrać się za miasto na kilkunastogodzinny odwyk. Obowiązkiem dla mnie, jako fana filmów Hayao Miyazakiego, była wizyta w muzeum studia Ghibli. W środku nie można jednak robić zdjęć — do wszelkich zakazów i nakazów posłusznie się w Japonii stosowałem, żeby nie wyjść na białego buca. Musicie więc uwierzyć mi na słowo, że wycieczka do Mitaki pod Tokio (godzina jazdy pociągiem), żeby zobaczyć jak powstają animacje w Ghibli, to obowiązkowy punkt każdej podróży do Japonii.

Mitaka, Muzeum Ghibli.

Gdzie jeszcze uciec za miasto? Do Takao, wejść na Takaosan.

Godzina pociągiem z Tokio i jesteśmy w górach.
Poza miastami Japonia staje się mniej przyjazna turystom. Język angielski znika z drogowskazów (patrz zdjęcie po lewej). W miastach jednak, jeśli znasz angielski, nie napotkasz większych trudności z odnalezieniem się.

W Takao przeżyłem największy szok kulturowy. Schodząc z góry przez błotnisty las, koszmarnie zapaćkałem buciory. Myślę, że strasznie nabrudzę mojemu gospodarzowi jak wrócę do domu tak ubłocony. Japończycy pomyśleli o tym przede mną. Na zejściu ze szlaku stoją wiaderko z wodą i mnóstwo szczotek, żeby buty wyczyścić przed wejściem na dworzec, z którego za moment wracać będzie się do domu. I jeśli wyobraziliście sobie te szczotki na łańcuchach zabezpieczone przed kradzieżą, to wyobraziliście je sobie źle.

Przez cały pobyt w Japonii miałem wrażenie, że ludzie tam myślą nie dwa czy trzy, ale trzydzieści kroków naprzód. Tak, żeby wszystkim żyło się lepiej. Japończycy sprawiają przede wszystkim wrażenie niezwykle odpowiedzialnych za przestrzeń, w której żyją. Nie tylko nie śmiecą, ale nawet zbierają z ulicy nie swoje śmieci. Niesamowite, że tak można.

Życie usprawniają też automaty. Są do wszystkiego. Biletów, picia (są wszędzie!), jedzenia. Moim ulubionym sportem było zamawianie jedzenia w automatach, które były opisane jedynie po japońsku. Zawsze zaskakiwałem się tym co dostałem. Za każdym razem było pyszne. Przyrzekłem sobie jednak, że przez cały pobyt nie zrobię ani jednego zdjęcia jedzenia. Ponownie więc — musicie uwierzyć mi na słowo, że jest przepyszne. Gdybym mógł przenieść z Japonii do polski jedną rzecz, byłaby to właśnie kuchnia — smaczna, niskokaloryczna, zdrowa. To dzięki niej na japońskich ulicach trzeba się porządnie naszukać, żeby znaleźć grubego człowieka. A gdy już takiego znajdziemy, to najczęściej okazuje się być turystą.

Jeśli czytacie bloga od jakiegoś czasu to wiecie, że lubię stadiony. Tokyo Dome nie udało mi się zobaczyć od środka, ale sama bryła i rozmiar stadionu działają na wyobraźnie. Podczas topowych meczów baseballowych atmosfera w Dome musi wywoływać ciarki na skórze. Zaraz obok stadionu działa park rozrywki — Tokyo Dome City — z kolejką górską Thunder Dolphin, którą przejazd przyprawia o palpitacje serca.

W Starbukscie obsługa nie poradziła sobie z imieniem Tomasz ;)

Po 8 dniach w Tokio z wielkim bólem pożegnałem się ze stolicą. Ruszyłem w podróż do Osaki. A podróżowanie po Japonii, dopóki masz możliwość jeżdżenia Shinkansenami, czyli superszybkimi pociągami, to czysta przyjemność. Nie dość, że trasę z Tokio do Osaki (około 400km) pociąg Hikari pokonuje w około 3 godziny, zasuwa z prędkością 280 km/h nie będąc wcale najszybszym na tej linii (Nozomi sunie po torach jeszcze szybciej), to jeździ co 10 minut, jest zawsze na czas — do tego stopnia, ze na podstawie rozkładu jazdy Shinkansenów można ustawiać zegarki i mieć pewność, że nigdy się nie spóźnimy. Jechałem Shinkansenem 6 razy. Za każdym razem było to niezwykłe przeżycie. Way to go, PKP.

Osaka to portowe miasto, w którym, podobnie jak w Tokio, można by spędzić rok i codziennie zaskakiwać się czymś nowym. Mi starczyło czasu na zobaczenie Akwarium, Dotonbori i jednodniową wycieczkę do Nary.

Dotonbori jest szalone. Pełne świetnego jedzenia (ośmiornicowe Takoyaki, Kushikatsu), neonów i animatronicznych witryn sklepowych. Obowiązkowo wpadać tu nocą.

Tak, krab się rusza.

Po wyjściu z dworca w Nara nic nie wskazuje na to, że miałoby to być miejsce szczególne. Kilkaset metrów dalej jest jednak park, w którym żyją dzikie jelenie i sarny. Przyzwyczajone do ludzi, przechadzają się parkowymi uliczkami. Można je pogłaskać i nakarmi. Lepsze niż Disneyland.

Nara.
Świątynia Tōdai-ji.
Tabliczki z modlitwami.
Park w Nara.

Przedostatnim przystankiem w mojej japońskiej podróży było Kioto — dawna stolica Japonii, będąca jedną wielką świątynią. Dobra rada, jeśli zamierzacie zwiedzać Kioto i Tokio podczas jednego wyjazdy, można śmiało pominąć wszystkie świątyni w tym drugim. Kioto ma ich aż nadmiar. I jest przy tym spokojniejsze, bardziej wyluzowane.

Kioto.
Wielopoziomowy parking. Każdy metr kwadratowy powierzchni wykorzystany jest w japońskich miastach do maksimum.
Budynek dworca w Kioto.

Dworce w Japonii to ciekawa rzecz. Nie służą one bowiem tylko i wyłącznie do wsiadania i wysiadania z pociągów. Każdy dworzec czy stacja metra to olbrzymia galeria handlowa. Stację Shinjuku w Tokio można by zwiedzać dwa tygodnie i nie zobaczyć na niej wszystkiego. Przestrzeń to w Japonii cenna rzecz, dlatego Japończycy wykorzystują ją do maksimum.

Ciekawych muzeów także w Kioto nie brakuje. Muzeum Mangi pozwala zrozumieć fenomen japońskich komiksów. A przede wszystkim dostrzec jak ogromny to rynek. Muzeum jest jednocześnie biblioteką zbierającą niemożliwą do przeczytania w jednym życiu liczbę tomiszczy. Kupiłem przetłumaczony na angielski pierwszy zeszyt “Attack on Titan”. Może uda mi się w mangę wkręcić.

Japonia to nowoczesny kraj. Nowoczesnym był już jednak kilkadziesiąt lat temu. Jednak technologia, która dawniej była pionierska, ale pozostała w użyciu do dziś, wywołuje uśmiech na twarzy. Spójrzcie na automaty biletowe w metrze w Kioto. Wyglądają jak deska rozdzielcza statku kosmicznego.

Z czasem zrozumiałem, że Japonia podoba mi się o wiele bardziej poza miastem, niż w nim. Dlatego najciekawszym elementem zwiedzania Kioto była wycieczka do Arashiyamy. Bambusowy las, świątynie i ogrody (jeden piękniejszy od drugiego). A na koniec spływ rzeką Hozu. W bajecznej scenerii.

Miejscem, które zrobiło na mnie w Japonii największe wrażenie, była Hiroshima. Sądziłem, że wiem co się w tym miejscu stało 70 lat temu. Jednak wizyta w Parku Pokoju i muzeum upamiętniającym wydarzenia, które zakończyły II Wojnę Światową, otwierają oczy. To przeżycie na tyle silne, że w pewnym momencie musiałem z muzeum wyjść. Obrazy pokazujące co dzieje się z ludzkim ciałem narażonym na wybuch atomowy pozostaną w pamięci do końca życia. Warto się z nimi zmierzyć. Co ciekawe, wstęp do muzeum kosztuje jedynie 50 JPY, czyli około 1,50 PLN. Wszystko po to, żeby każdy mógł dotknąć historii. Z wiadomych powodów nie zrobiłem w muzeum żadnego zdjęcia.

Atomic Bomb Dome — jeden z dosłownie kilku budynków, który ostał się w Hiroshimie po wybuchu bomby atomowej w 1945 roku. Reszta wyparowała, razem z dziesiątkami tysięcy cywilów. Dziś, 70 lat po wybuchu Hiroszima to nowoczesne miasto, w którym mieszka ponad 1 mln ludzi. A-Bomb Dome przypomina o bolesnej historii.
Ogród Shukkeien w Hiroszimie.

Oto fotograficzny skrót tego, co widziałem w Japonii. Oczywiście, widziałem dużo więcej — teraz, kiedy to piszę, dotarło do mnie, że nie mam ani jednego zdjęcia z Akihabary w Tokio, gdzie mój wewnętrzny nerd był na tyle rozdygotany z podniecenia, że zapomniał o wszystkim innym, kiedy wpadł pomiędzy półki z grami i figurkami postaci z gier. I jestem z tego zadowolony, obiecałem sobie przed wyjazdem, że nie będę oglądał Japonii przez obiektyw aparatu. Udało się. Polecam to każdemu. Przeżywanie, łączenie obrazów z zapachami, smakami i doświadczeniami jest bardziej wartościowe, niż obfotografowywanie wszystkiego co się spotka. Wspomnienia zostają na dłużej. Lepiej spróbować zrobić jedno dobre zdjęcie, czegoś się przy tym nauczyć niż napstrykać 100 nic nie wartych. Cieszę się, że przywiozłem z Japonii kilka dobrych kadrów, ale jeszcze bardziej raduje się na myśl, że mam w pamięci dużo więcej wspaniałych wspomnień.

Byłem tam pierwszy raz, ale już wiem, że nie ostatni. Planuję kolejną podróż. Tym razem w czasie, kiedy kwitną wiśnie.

Jeśli macie jakieś pytania odnośnie Japonii, podróżowania po niej, o to jak zorganizowałem swój wyjazd i jak się do niego przygotowywałem, ile wydałem itp. — chętnie odpowiem (o ile będę znał odpowiedzi). Jeżeli pytań zbierze się dużo, zrobię to w osobnym wpisie.

Info dla ciekawych. Wszystkie zdjęcia zamieszczone w tym wpisie zrobiłem kompaktem Sony RX-100. Wielkie dzięki Kuba za jego pożyczenie!

--

--

Tomasz Wikliński

Hardcore gamer. Video Editor at CD Projekt RED. Opinions are my own.