Dlaczego nie znoszę SEO oraz czemu display wkrótce umrze

Mateusz Lechelt
5 min readDec 19, 2016

Przed wiekami Internet był miejscem, w którym ludzie wymieniali się wartościowymi poradami i wiedzą. W erze cyfrowej, było to jeszcze jakieś 6–7 lat temu. Zadając pytanie na forum można było liczyć na odpowiedź jakiegoś specjalisty. Dziś zadając pytanie o podejrzane szmery w silniku swojej 15 letniej Corsy możesz trafić na jedną z dwóch odpowiedzi.

Dowiesz się, że jesteś biedakiem z KODu lub z PiSu, którego nie stać na lepsze auto — zapewne za sprawą poglądów politycznych lub aktualnej władzy (odpowiedź zależy od strony sporu), lub od użytkownika z historią konta krótszą niż spódniczka Dody przeczytasz, że zamiast naprawiać samochód lepiej udać się na wakacje na krecie. Oczywiście z odpowiednim referralem w treści.

Pierwszy przypadek — jakkolwiek atrakcyjny pod kątem potencjału prześmiewczego, zostawiam innym, gdyż poruszanie kwestii politycznych sprawia mi tyle frajdy co deptanie bosą nogą po klockach Lego. Mój przeświadczony o własnej nieomylności, karzący palec zdegustowania skieruję w stronę odpowiedzialnych za ten stan rzeczy. „Specjalistów” SEO, którzy w swoim linkowym galopie przez sieć, zniszczyli Internet 2.0.

Nie tylko fora stały się atrakcyjnym kąskiem dla Seowców, wszystkie miejsca, w których można było wstawić link przyciągały prawdziwą szarańczę twórców bezwartościowego kontentu. Polskie serwisy mikroblogowe (BLIP, Flaker, Pinger) przegrały nie tylko z Twitterem, ale także z polskimi seowcami, którzy znaleźli w nich idealną przestrzeń do zaśmiecania internetu. Bo to właśnie robią seowcy na masowa skalę -zaśmiecają internet. Możecie mi wierzyć, pracowałem w tym prawie 2 lata. Standardem jest zakładanie pod każdą stronę kilku innych stron, które miały zawierać w sobie linki do podstron z pozycjonowanej witryny. Każdą z gównostron trzeba wypełnić gównotreścią, która ma przekonać Google o legitności tego bytu, oraz każda gównostrona musi być uwiarygodniona linkami. Zatem tworzysz dziesiątki kont na forach i gdzie tylko możesz, żeby wcisnąć swoje gównolinki do gównostron zwanych przez seowców dumnie „zapleczami”. Faktycznie, z zapleczem mają tyle wspólnego, że jak się tam zesrasz, to o ile nie będzie smrodu — klient się nie dowie. Widzicie zatem co mam na myśli? Jedna pozycjonowana strona mnoży mnóstwo gówno wartych bytów, które robią tylko jedno — zaśmiecają internet. Działania seowców w sieci przypominają nalot karaluchów na mieszkanie. Rano wypatrzysz parkę, a wieczorem nie możesz wejść do kuchni bo podłoga ożyła.

Google temu winne, Google temu winne…

A dokładniej winne temu są ich algorytmy pozycjonowania, które stosuje te same kryteria wartościowania witryn od czasów swojego powstania — czyli prawie od 20 lat. Jasne, wiele się zmieniło od tego czasu w ich algorytmach. Seowcy będą Wam mówić o ponad 300 czynnikach decydujących o pozycji strony, z czego większość wymieni wam maksymalnie 10 o reszcie mówiąc, że to tajemnica strzeżona pilnie w skarbcu w podziemiach Mountain View. Prawda jest jednak taka, że wciąż najsilniejszym czynnikiem pozycjonującym witrynę jest ilość linków, które do niej prowadzą. To trochę tak jakbyśmy mimo lat rozwoju cywilizacji, wciąż oceniali ludzi po tym, z jakiego domu się wywodzą.

Już 3 lata temu słyszałem o tym, że Google ma algorytm, który pomija backlinki w pozycjonowaniu stron. Jak widać komuś zabrakło odwagi, żeby pójść tym śladem i dzięki temu doprowadzić do zdrowszej sytuacji w Internecie. Pozycja witryny oparta o ilość wejść, czas przebywania na stronie i treść. Jeśli uwzględniać backlinki to tylko z dużych mediów społecznościowych (FB,Twitter) z kont, które mają ustaloną wiarygodność (historia, ilość kontaktów). Mówiłem o tym od dawna, ale słyszałem kontrargument: „czyli co? W Internecie nie znajdziesz już żadnej nowej strony, tak?”. Odpowiedzcie sobie na pytanie, kiedy ostatnio przez wyszukiwarkę znaleźliście ciekawą stronę, przy której zostaliście na dłużej? Obstawiam, że gdzieś w 2004. Dzisiaj wszystkie wartościowe strony poznajemy z poleceń (znajomych lub mediów), nie z wyników wyszukiwania. Googlu — mój wieloletni przyjacielu, proszę cię, bądź odważny i to zrób!

Display musi odejść

Jestem pewien, że gdzieś na świecie istnieją ludzie, którzy lubią oglądać internetowe reklamy, podobnie jak są ludzie, którzy lubią jeść kupę i pić mocz. Świat jest dziwnym miejscem, ale dla zdecydowanej większości ludzkości, reklamy w internecie są równie przyjemne wizualnie co oglądanie własnej babci pod prysznicem. Właśnie dlatego większość świadomych użytkowników instaluje różnego rodzaju adblockery, które w krótkim czasie doprowadzą do tego, że tego typu reklama przestanie przekraczać próg opłacalności. W Polsce odsetek internautów korzystających z adblocków wynosi 36% To oznacza mniej więcej tyle, że do ponad 1/3 polskich internautów, reklamodawcy w ogóle nie docierają. Tylko, że to jeszcze nie jest największa bolączką marketingu. Większe powody do zmartwień powinni mieć patrząc na strukturę wiekową. W przedziale 25–49 lat czyli najatrakcyjniejszym dla reklamodawców, odsetek ludzi blokujących reklamy wynosi 54%. Co drugi użytkownik internetu, w wieku, który zapewnia możliwości finansowe do faktycznego dokonania zakupu oferowanych przedmiotów, po prostu tych reklam nie widzi.

To jeszcze nie koniec, w grupie wiekowej do 24 lat odsetek blokujących reklamy wynosi 28%. Ci ludzie wkrótce dorosną, staną się grupa atrakcyjną komercyjnie, ale wątpliwe jest aby zmienili przyzwyczajenia. Gdyby ktoś jeszcze wierzył w sens tej formy reklamy, warto wspomnieć też o tak zwanej „ślepocie banerowej”. W skrócie — nasze mózgi nauczyły się ignorować banery do tego stopnia, że równie dobrze mogłoby ich tam nie być. Wydawcy byli świadomi tego problemu, więc reklamy zaczęły robić się coraz bardziej nachalne. Wtedy właśnie ludzie zaczęli uciekać do blockerów. Reklamodawcy sami sprowadzili na siebie tą karę przez brak umiarkowania. Teraz tego umiarkowania nie zamierzają mieć internauci, bo liczba pobrań adblocków rośnie w tempie kilkuset procent rok do roku.

W najbliższych latach możemy spodziewać się sytuacji, w której łącząc użytkowników mających zainstalowanego blockera, z tymi, którzy po prostu tych reklam nie dostrzegają zostanie nam w kraju jakieś 69 osób klikających w reklamy. Jakie jest wyjście z tej sytuacji?

Google pewnie powie, że jest to mobile. Faktycznie, ich wyniki klikania reklam na telefonach są dość wysokie. Zastanawiam się tylko jak te wyniki by się zmieniły gdyby dwukrotnie zwiększyć pole z krzyżykiem służącym do zamykania reklamy… Nie, na dłuższą metę to też nie jest rozwiązanie problemu. Adblockery już coraz mocniej zadamawiają się na naszych telefonach i tabletach. Wkrótce tutaj też reklamy przestaną nas ścigać. Jak żyć?

Musimy skończyć z bezpłatnym internetem w formie jaką znamy. Tak naprawdę internet nie jest bezpłatny, tylko sprawia takie pozory. Płacimy w nim swoimi danymi lub byciem sprzedanym reklamodawcom jako Ci, którym wepchnie się reklamę. To musi się skończyć. Niech serwisy zaczną częściej chować treści za paywallami (tylko takimi naprawdę skutecznymi, a nie takimi jaki oferuje Wyborcza — można go obejść w 5 sekund). Niech strony zaczną tworzyć konta premium, które będą wyłączały reklamy i dawały inne profity.

Płacę za Netflix, Spotify, HBO Go, PSN a ostatnio też Amazon Prime. Czemu nie mogę zapłacić symbolicznych 5 złotych miesięcznie za serwis, który odwiedzam codziennie? Blokuję reklamy, więc nie zarabia na mnie nic. Nawet gdybym nie blokował to ile pieniędzy miesięcznie mu przyniosę?

Proszę, proszę, dajcie mi sobie zapłacić! Skończmy zabawę w kotka i myszkę z blokowaniem reklam i szukanie nowych sposobów na ich wyświetlanie. Niech twórcy mogą zając się tym co lubią i robią dobrze, a nie marketingiem. Wiem, że pewnie jestem w mniejszości, że nie ma tylu osób chętnych do płacenia za treści w internecie. Ale na chwile obecną mamy dwa scenariusze — zaczniemy w niedalekiej przyszłości płacić za treści w internecie albo większość stron upadnie bo ich model finansowy przestanie się opłacać.

--

--

Mateusz Lechelt

Sarkastyczny obserwator, zwolennik tumiwisizmu. Gadżeciarz, gracz, petrolhead i sucharmistrz. Mistrz trwonienia czasu, artysta wśród leni. Lubię kanapki.