O człowieku, który pomylił dziennikarstwo z memem

Łukasz Jadaś
7 min readOct 13, 2015

--

Media społecznościowe mają wiele problemów. Jeden z nich rozprzestrzenia się wirusowo.

“Walczył po stronie ISIS, teraz jest uchodźcą” — to jedna z najczęściej udostępnianych w mediach społecznościowych grafik podczas trwającej dyskusji na temat przyjęcia uchodźców przez kraje Unii Europejskiej. W znanej z memów stylistyce materiał przedstawia dwa zdjęcia Laitha Al Saleha, 30-letniego Syryjczyka. Na pierwszym z nich Al Saleh jest groźnym, uzbrojonym żołnierzem: w pełnym umundurowaniu pozuje z Kałasznikowem. Na drugim — widzimy go jako potrzebującego pomocy uchodźcę o łagodnym spojrzeniu, który w Europie próbuje znaleźć schronienie przed okrucieństwem wojny domowej.

Krótki tekst pod fotografiami sugeruje, że Syryjczyk walczył po stronie Państwa Islamskiego.

Zanim wyszło na jaw, że Al Saleh walczył z ISIS w oddziałach Wolnej Armii Syrii, grafika została udostępniona w serwisach społecznościowych kilkaset tysięcy razy. Nieprawdziwa informacja obiegała świat, a nikt nawet nie mrugnął okiem.

Przypadek Al Saleha nie jest wyjątkiem. Obszerną kolekcję podobnych, dezinformujących internetowych memów i grafik tego typu zebrał brytyjski The Independent.

Memy i rozprzestrzeniane wirusowo grafiki lub filmy działają jak kalki i klisze. Opierają się głównie na stereotypach, i — tak jak stereotypy — zakłamują i drastycznie upraszczają wszystkie zjawiska i problemy, jakie trafiają do szablonów w internetowych generatorach. Czy są to nadal “tylko” obrazki, które możemy ukryć na naszej facebookowej osi czasu i o nich zapomnieć? Czy są tu jakiekolwiek powody do zmartwień?

Komu przeszkadza mem?

Globalnie, tysiące najbardziej popularnych, zabawnych i pomysłowych kreacji kończy swój krótki żywot w szybkim obiegu z Reddita, social-newsowego quasi-forum, do czysto rozrywkowego 9Gag. To z tego serwisu “zaraźliwe” kreacje najczęściej trafiają na Facebooka lub Twittera i zyskują masową popularność. W Polsce jest podobnie, przy czym miejsce Reddita zajmuje zwykle Wykop.pl, a oprócz 9Gag popularnością cieszą się także Demotywatory czy Kwejk.pl. Małe, zabawne kreacje działają jak uniwersalne symbole i klisze: pozwalają na szybkie poznanie intencji autora, a także natychmiastową identyfikację poglądów czy obserwacji każdego, kto daną kreację udostępni.

Problem nie istnieje dopóki nikomu nie dzieje się krzywda, a treść rozpowszechniania przez memy ma charakter czysto rozrywkowy. “Musically Oblivious 8grader”, “Scumbag Steve”, “Good Guy Greg” i setki innych gotowych wzorców pozwala szybko nawiązać nici porozumienia między nadawcą a odbiorcą. Grafiki są jak porozumiewawcze mrugnięcia oka. Są komentarzami do sytuacji “z życia wziętych”, które w niewerbalnej internetowej dyskusji pomagają dyskutantom znaleźć wspólny język. Wielu z nas widząc zabawny wpis może powiedzieć “tak, znam to!”, “tak, też tak mam!”. A — przede wszystkim — memy po prostu bawią, niczym chwytliwy “one-liner” w wykonaniu dobrego komika.

Gdy jednak media zaczynają tworzyć i udostępniać materiały o charakterze informacyjnym bądź edukacyjnym i prezentować je w skrótowej postaci memów, tak jak w przypadku “uchodźcy z ISIS”, należy głośno bić na alarm.

Internetowe bulwarówki

Memy to tylko krótki tekst i duża grafika. W większości przypadków oznacza to spłycenie problemu oraz duże pole do manipulacji i naginania faktów. To czysto utylitarny publicystyczny komentarz w wydaniu trywialnym; odarty z jakiejkolwiek wartości informacyjnej oraz waloru rzetelności.

Tabloidowa estetyka — dużo obrazu i mało tekstu, a także sensacyjna, zabawna, drastyczna lub kontrowersyjna treść — gwarantuje w internecie popularność rosnącą metodą kuli śnieżnej. Wraz z każdym udostępnieniem materiału rozgłos rośnie. Problem zaczyna się w chwili, gdy mem czy inna wirusowa kreacja zawiera informacje niezgodne z prawdą.

Jednocześnie jednak nie można dziwić się internautom, którzy “lubią” takie treści i dzielą się nimi, tak jak nie można dziwić się czytelnikom prasy, którzy ulegają pokusie kolorowej okładki bulwarówki, bądź telewidzom, którzy dzięki zapowiedzi drastycznego materiału zostają przed telewizorem, by obejrzeć główne wydanie wiadomości do końca.

To oczywiście żerowanie na pierwotnych ludzkich instynktach, którym tylko nieliczni potrafią się oprzeć. Muszę “to” wiedzieć, bo może “to” następnym razem przydarzy się mi, albo komuś mi bliskiemu. Muszę “to” przeczytać, bo być może stoję w obliczu zagrożenia, z którego dotąd nie zdawałem sobie sprawy.

Wspaniali, szybcy i nierzetelni

Mem, zabawna grafika czy animowany gif to internetowa błyskotka, którą łatwo polubić, i równie łatwo o niej zapomnieć. Każde “podanie dalej” materiału nie pozostaje jednak bez echa: zasięg informacji rośnie. Samo udostępnienie materiału nie jest tożsame z jego autorstwem, co z kolei zwalnia z części odpowiedzialności za treść, jaką podana dalej publikacja ze sobą niesie. W mediach społecznościowych bardzo łatwo skłamać, nawet nieświadomie.

Działa tu także inny mechanizm napędzany przez największą obecnie zmorę mediów społecznościowych: fetysz szybkości. Internet, w przeciwieństwie do papieru, nie jest cierpliwy.

Dziś w serwisach społecznościowych wszystko musi być na już: nie tylko informacja, ale — co gorsza — także komentarz, osąd i opinia. Każda plotka może być nabrać siły i być zwielokrotniona w zawrotnym tempie, bo nie ma czasu na jej weryfikację. Podanie dalej raz opublikowanej informacji nie jest związane z odpowiedzialnością za stan faktyczny. Również w publicystyce coraz mniej czasu mamy na głębszą refleksję. Trzeba być po prostu pierwszym, który wyrazi swoją opinię.

Tego rodzaju medialny klimat jest idealny dla tabloidowego formatu komunikatu z mema. Grafika od razu narzuca nam interpretację, a resztę dopowiada krótki tekst. Rewelacyjna oszczędność czasu w zabieganych mediach społecznościowych, gdzie od jakości ważniejsza jest szybkość, a od rzetelności — cięte i zabawne riposty.

Fatalny wpływ szybkiego i niekontrolowanego obiegu informacji w mediach społecznościowych na jakość odczuwają także media tradycyjne. Nie tak dawno jedna z australijskich telewizji “nabrała się” na żart użytkowników forum 4Chan, i przedstawiła wideoblogera i recenzenta muzycznego Anthony’ego Fantano jako sprawcę strzelaniny w jednej z amerykańskich szkół.

Uznano, że skoro fotografia i informacja ma tysiące udostępnień i polubień, musi być prawdziwa. Fantano podzielił internetowy los “uchodźcy z ISIS”.

Przykładów nie trzeba jednak szukać daleko. Kilka miesięcy temu świat mediów tradycyjnych iinternetowych obiegł tweet, którego autor deklarował, że zabarykadował się w pokoju hotelowym podczas ataku terrorystycznego. Materiał udostępniany był masowo, także w Polsce, a specjaliści i komentatorzy rozpływali się w zachwytach nad tym, jak bardzo media społecznościowe zmieniły dziennikarstwo informacyjne.

Tweet z oblężonego hotelu był spreparowany.

Kłamstwo powtórzone tysiąc razy nie stanie się prawdą, ale zyska pewne jej cechy.

Idąc o krok, a raczej tylko o mały kroczek dalej, film recenzować będziemy na podstawie trailera, albumom muzycznym przyznamy dwie na pięć gwiazdek po wysłuchaniu singla na YouTube, a opinie na temat artykułu oraz poruszanego w nim problemu wyrobimy sobie już po lekturze nagłówka.

To zresztą nie jest dalekie od prawdy i obecnych metod lektury mediów w internecie.

Czy czytelnicy jeszcze czytają?

Jeden z dużych zachodnich portali przetestował, jak uważnymi i rzetelnymi czytelnikami są internauci. Amerykański nadawca radiowy NPR zamieścił na swoim facebookowym profilu link do artykułu, w którego nagłówku zadał pytanie: “Dlaczego Ameryka przestała czytać?”. Pod wpisem rozgorzała dyskusja. W komentarzach odezwali się oburzeni internauci. Najczęściej deklarowali ile książek czytają w roku, jakie drukowane magazyny zabierają ze sobą w podróż, na ilu i jakich urządzeniach korzystają z e-booków, a także zdecydowanie sprzeciwiali się krzywdzącym uogólnieniom, jakie NPR promuje w swoich tekstach.

Było jednak coś, czego komentatorzy nie wiedzieli.

Po kliknięciu na zamieszczony na Facebooku link, na stronie NPR mogliśmy bowiem przeczytać:

Gratulacje dla prawdziwych czytelników!

Zdajemy sobie sprawę, że czasami internetowi komentatorzy wyrażają opinie na temat naszych tekstów nawet wtedy, kiedy ich nie przeczytali.

Jeżeli zatem czytasz te słowa, prosimy — polub wpis na Facebooku, lecz nie zostawiaj pod nim komentarza. A następnie zobacz, co do powiedzenia na temat tego “artykułu” mają inni internauci.

Wszystkiego dobrego i wspaniałego dnia,
Wasi przyjaciele w NPR.

Tak jak i sam artykuł, przypadek ten nie wymaga komentarza.

Problem zauważyli zresztą nie tylko dziennikarze NPR. Redaktor innego portalu w jednym z ostatnich akapitów długiego tekstu poprosił czytelników, którzy dotarli do tego momentu, o użycie słowa “żyrafa” w komentarzu pod artykułem. Nie było zaskoczenia: wzmianka o zwierzęciu pojawiła się tylko w nielicznych wypowiedziach.

W polskich mediach społecznościowych zdarzały się m.in. deklaracje przeczytania książek, które jeszcze się nie ukazały, bądź recenzje z koncertów, na których autora nie mogło być, bo imprezy się w ogóle nie odbyły.

Tytularze w cenie

W wielu redakcjach prasowych istniało niegdyś stanowisko “tytularza”, czyli osoby odpowiedzialnej tylko i wyłącznie za redagowanie tytułów tekstów. Tak, by przyciągały wzrok, i zmuszały do sięgnięcia po gazetę i przeczytanie tekstu.

Wyjątkowo złośliwy nagłówek z początku XX wieku. Porwanie dziecka znanego amerykańskiego lekarza było w ówczesnym czasie tematem nr 1 w mediach. Tutaj, historię porwania (a jak się ostatecznie okazało — morderstwa dziecka) wykorzystano do zwrócenia uwagi na repertuar warszawskich teatrów.

Internet na nowo odkrył wagę dobrego tytułu: to nagłówki są haczykiem, który przyciąga odbiorcę i zmusza go do kliknięcia na prowadzący do tekstu link. W sztuce pisania nagłówków chodzi o to, by w krótkiej formie zawrzeć jak najwięcej sensacji i niedomówień, a jednocześnie by tytuł nie mijał się zupełnie z prawdą. Co najwyżej — podawał ją w upiększonej formie. Trzeba obiecać trochę więcej, niż czytelnik dostanie w rzeczywistości, ale nie aż tyle, by odbiorca czuł się oszukany.

Kult nagłówków, które skuszą czytelnika do kliknięcia, dobrze i inteligentnie parodiuje Clickohle, należący do The Onion amerykański serwis satyryczny.

W Polsce, do tematu często nawiązuje “AszDziennik” oraz “Nagłówki Nie Do Ogarnięcia”.

Kto zatrzyma internet?

Do podobnych pokus odwołują się memy, które podszywają się pod informację lub publicystykę. Są niczym innym, jak tylko wyrazem opinii ukształtowanej po lekturze nagłówka, a nie całego tekstu. To subiektywne i płytkie streszczenia istotnych problemów, które nie sposób prześwietlić prymitywną formą obrazkową. A potrzeba weryfikowania podanych informacji zaciera się gdzieś między dziesięciotysięcznym udostępnieniem a półtoramilionową odsłoną na YouTube, czego boleśnie doświadczyli m.in. wspomniani wyżej australijscy nadawcy TV.

Spłycona informacja wędruje w świat, a żaden płatek śniegu w lawinie nigdy nie czuje się odpowiedzialny.

Może już najwyższy czas, by w przeciwieństwie do rosnących przepustowości łącz, internet trochę jednak zwolnił?

--

--