Działka
Zwykłem co rano brać witaminy, ale skończyło się także i to. Teraz już nie karmię się każdego poranka wymyślnymi złudzeniami — zamiast tego aplikuję sobie zwyczajną codzienność.
Drzewa za moim oknem, białe ściany mojego mieszkania. Książki na parapecie, niedoczytany Przekrój, pocztówka. Wszystko to symbole, przypominajki, dowody mojego uzależnienia. Gdzieś tam pomiędzy nimi jest życie — “życie to to, co dzieje się, gdy jesteśmy zajęciu układaniem innych planów.”
Łatwo jest odkręcić wieczko, wyciągnąć kapsułkę i ją połknąć. Wszystko będzie dobrze; wrócę do równowagi, potrzeba mi tylko witamin. Mikroelementów. Żelaza, magnezu, cynku. A może jednak arszeniku?
Oto ten moment — dotrwałem do końca historii. Już nic się nie stanie, bo stało się już wszystko. Wyczerpałem pulę słów, które można ułożyć z dostępnych liter. Wszystko, co od tej pory przeczytam będzie już tylko echem sentencji wybrzmiewających w mojej głowie. Jestem niczym innym, jak tylko lustrem; odtwórczym i antykreatywnym refleksem na powierzchni mętnego jeziora codzienności.
Idziemy przez życie w przekonaniu, że czeka nas coś wielkiego, że powinniśmy dokonać czegoś epokowego, że nasze życie to coś więcej, że mamy coś ważnego do przekazania; że coś, że coś, że coś. Połykamy pigułki, które sami produkujemy na swój własny użytek tylko po to, abyśmy mogli sami poczuć się lepiej. Sami. Się. Sobie. Swój.
Ambicje, altruizm, big picture, myśli i idee. Odbijamy to wszystko niczym Księżyc, świecimy światłem nieswoim, aby tylko więcej, aby jaśniej, aby mnie dostrzegli; pompować swoje ego, kreować złudzenie, którym sam jestem.
Spoglądamy w dal sięgającą nie dalej, niźli czubków naszych nosów, dostrzegamy przyszłość wśród białych ścian zbudowanych z coraz to nowszych działek narkotyku naszego powszedniego — samouwielbienia, egocentryzmu, wiecznej pogoni. Przypisujemy sobie moce sprawcze i nie widzimy otaczającego nas świata bez nas samych.
Niepomyślane to nieistniejące — myślę sobie. Oczywiście myśląc to — myślę o sobie. “Myślę, więc jestem” — ale to przecież fasada — myślę ponownie; dopiero, gdy przestaję myśleć, zaczynam być, bo być można tylko tu i teraz; w chwili obecnej, nie w żadnej innej. Skopałem, zniweczyłem szansę, straciłem okazję do bycia szczęśliwym — frazy pojawiają się w mojej głowie; paradoksalnie, bo — przecież — znowu myślę.
Pewne drzwi powinny pozostać zamknięte. Nie dlatego, że donikąd już nie prowadzą, ale dlatego, że otwieranie ich byłoby, jak rozdrapywanie blizn. Tępym scyzorykiem.
Codzienność — zasnute szarymi chmurami niebo; pełne szkodliwych wyziewów powietrze; blada, sucha, niesoczysta trawa w obsranych przez niby-pańskie-a-jednak-jakby-bezpańskie psy parkach. Prowadzące donikąd ścieżki, ciemne zaułki śmierdzące moczem, trunki alkoholowe (o wartości mniejszej, niż guma do żucia) w brudnych dłoniach opryskliwych ludzi. Lekarstwo na rzeczywistość, multiwitaminy dla mas (dla nas), narzędzia prania mózgów i wypłukiwania szkodliwych złudzeń z organizmów kółeczek wzajemnej adoracji adorujących inne kółeczka wzajemnej adoracji.
Oto właśnie to, co aplikuję sobie od jakiegoś czasu. I najwyraźniej działa, bo nie choruję: ani na ambicje, ani na marzenia, ani też na jakiekolwiek nadzieje związane z przyszłością.
Tran z wątroby rekina, nasiona chia, jagody goji; różowe koszule, pomarańczowe spodnie, zielone soczewki; ostre koło, snowboard i rolki. Kreacje. Fantazje. Pozy. Jesteśmy głodni, łapczywie połykamy je co dzień przekraczając wielokrotnie zapotrzebowanie — zależy nam przecież na naszym “zdrowiu”. Kierujemy naszą świadomość w “dobrą” stronę — ćpamy działkę za działką, aby tylko strumień naszej świadomości nie wylał z tego oblepionego szlamem koryta zwanego “pozytywnym myśleniem”. Utrzymujemy poziom złudzeń wysoko, bo gdyby chociaż trochę opadł, dostrzeglibyśmy tą czarną maź pokrywającą brzegi — tę cenę, którą płacimy za nasze dobre samopoczucie. To bagno, które — prędzej czy później — wpełznie do naszych gardeł i zatka je ostatecznie naszym własnym samozadowoleniem.
Drzewa za oknem wciąż szumią; ściany są nieco mniej białe; przybyło kilka książek. Forma pozostała mniej-więcej taka sama; zmianie uległa jednak treść. Spoglądam na te symbole — nadal przypominają, ale teraz przede wszystkim o tym, że są zbędne. Nadają się jedynie do tego, aby zemleć je na różnokolorowe proszki i usypać z nich piękną mandalę. A następnie rozdmuchać ją w pył.
Rzeczywistość to zwyczajność a naszym życiem króluje zmiana; stabilność, trwałość, równowaga to złudzenia a przekonanie, że jesteśmy czymś więcej, niż mrówkami-robotnicami to narkotyk. I nie pomogą tu żadne witaminy. I nigdy nie będzie ostatniej działki.
Jedyne, co możemy zrobić, to przeciąć pępowinę.