Działka

Robert M. Wysocki
Refleksje
Published in
3 min readJun 29, 2017

Zwykłem co rano brać witaminy, ale skończyło się także i to. Teraz już nie karmię się każdego poranka wymyślnymi złudzeniami — zamiast tego aplikuję sobie zwyczajną codzienność.

https://unsplash.com/@indranil_roy

Drzewa za moim oknem, białe ściany mojego mieszkania. Książki na parapecie, niedoczytany Przekrój, pocztówka. Wszystko to symbole, przypominajki, dowody mojego uzależnienia. Gdzieś tam pomiędzy nimi jest życie — “życie to to, co dzieje się, gdy jesteśmy zajęciu układaniem innych planów.”

Łatwo jest odkręcić wieczko, wyciągnąć kapsułkę i ją połknąć. Wszystko będzie dobrze; wrócę do równowagi, potrzeba mi tylko witamin. Mikroelementów. Żelaza, magnezu, cynku. A może jednak arszeniku?

Oto ten moment — dotrwałem do końca historii. Już nic się nie stanie, bo stało się już wszystko. Wyczerpałem pulę słów, które można ułożyć z dostępnych liter. Wszystko, co od tej pory przeczytam będzie już tylko echem sentencji wybrzmiewających w mojej głowie. Jestem niczym innym, jak tylko lustrem; odtwórczym i antykreatywnym refleksem na powierzchni mętnego jeziora codzienności.

Idziemy przez życie w przekonaniu, że czeka nas coś wielkiego, że powinniśmy dokonać czegoś epokowego, że nasze życie to coś więcej, że mamy coś ważnego do przekazania; że coś, że coś, że coś. Połykamy pigułki, które sami produkujemy na swój własny użytek tylko po to, abyśmy mogli sami poczuć się lepiej. Sami. Się. Sobie. Swój.

Ambicje, altruizm, big picture, myśli i idee. Odbijamy to wszystko niczym Księżyc, świecimy światłem nieswoim, aby tylko więcej, aby jaśniej, aby mnie dostrzegli; pompować swoje ego, kreować złudzenie, którym sam jestem.

Spoglądamy w dal sięgającą nie dalej, niźli czubków naszych nosów, dostrzegamy przyszłość wśród białych ścian zbudowanych z coraz to nowszych działek narkotyku naszego powszedniego — samouwielbienia, egocentryzmu, wiecznej pogoni. Przypisujemy sobie moce sprawcze i nie widzimy otaczającego nas świata bez nas samych.

Niepomyślane to nieistniejące — myślę sobie. Oczywiście myśląc to — myślę o sobie. “Myślę, więc jestem” — ale to przecież fasada — myślę ponownie; dopiero, gdy przestaję myśleć, zaczynam być, bo być można tylko tu i teraz; w chwili obecnej, nie w żadnej innej. Skopałem, zniweczyłem szansę, straciłem okazję do bycia szczęśliwym — frazy pojawiają się w mojej głowie; paradoksalnie, bo — przecież — znowu myślę.

Pewne drzwi powinny pozostać zamknięte. Nie dlatego, że donikąd już nie prowadzą, ale dlatego, że otwieranie ich byłoby, jak rozdrapywanie blizn. Tępym scyzorykiem.

Codzienność — zasnute szarymi chmurami niebo; pełne szkodliwych wyziewów powietrze; blada, sucha, niesoczysta trawa w obsranych przez niby-pańskie-a-jednak-jakby-bezpańskie psy parkach. Prowadzące donikąd ścieżki, ciemne zaułki śmierdzące moczem, trunki alkoholowe (o wartości mniejszej, niż guma do żucia) w brudnych dłoniach opryskliwych ludzi. Lekarstwo na rzeczywistość, multiwitaminy dla mas (dla nas), narzędzia prania mózgów i wypłukiwania szkodliwych złudzeń z organizmów kółeczek wzajemnej adoracji adorujących inne kółeczka wzajemnej adoracji.

Oto właśnie to, co aplikuję sobie od jakiegoś czasu. I najwyraźniej działa, bo nie choruję: ani na ambicje, ani na marzenia, ani też na jakiekolwiek nadzieje związane z przyszłością.

Tran z wątroby rekina, nasiona chia, jagody goji; różowe koszule, pomarańczowe spodnie, zielone soczewki; ostre koło, snowboard i rolki. Kreacje. Fantazje. Pozy. Jesteśmy głodni, łapczywie połykamy je co dzień przekraczając wielokrotnie zapotrzebowanie — zależy nam przecież na naszym “zdrowiu”. Kierujemy naszą świadomość w “dobrą” stronę — ćpamy działkę za działką, aby tylko strumień naszej świadomości nie wylał z tego oblepionego szlamem koryta zwanego “pozytywnym myśleniem”. Utrzymujemy poziom złudzeń wysoko, bo gdyby chociaż trochę opadł, dostrzeglibyśmy tą czarną maź pokrywającą brzegi — tę cenę, którą płacimy za nasze dobre samopoczucie. To bagno, które — prędzej czy później — wpełznie do naszych gardeł i zatka je ostatecznie naszym własnym samozadowoleniem.

Drzewa za oknem wciąż szumią; ściany są nieco mniej białe; przybyło kilka książek. Forma pozostała mniej-więcej taka sama; zmianie uległa jednak treść. Spoglądam na te symbole — nadal przypominają, ale teraz przede wszystkim o tym, że są zbędne. Nadają się jedynie do tego, aby zemleć je na różnokolorowe proszki i usypać z nich piękną mandalę. A następnie rozdmuchać ją w pył.

Rzeczywistość to zwyczajność a naszym życiem króluje zmiana; stabilność, trwałość, równowaga to złudzenia a przekonanie, że jesteśmy czymś więcej, niż mrówkami-robotnicami to narkotyk. I nie pomogą tu żadne witaminy. I nigdy nie będzie ostatniej działki.

Jedyne, co możemy zrobić, to przeciąć pępowinę.

--

--