Dzicz

Robert M. Wysocki
Refleksje
Published in
3 min readSep 7, 2017

Jeśli jesteś zmęczony, naucz się odpoczywać, zamiast rezygnować.

https://unsplash.com/@nikarthur

Thoreau mówi: “zamieszkałem w lesie, aby w chwili śmierci nie stwierdzić, że nie żyłem”. Tak samo, jak lasu, tyczy się to też (moim zdaniem) gór.

Właściwie, gdy myślałem o tym, nigdy nie przeprowadzałem ostrego rozróżnienia pomiędzy jednym a drugim; aby wyrażać się precyzyjnie, stosowałem po prostu szersze określenie: “dzicz”. Wyprawy w góry, chociaż zdecydowanie najczęstsze, nie były dla mnie “ważniejsze”, czy też “lepsze”, niż wyprawy do lasu, na pogórze, w dolinę czy kotlinę; najważniejsze było chodzenie (ale też nie tylko, bo jazda na rowerze liczy się tak samo), tak istotne dla mojego typu osobowości przebywanie “z dala” — czy to od codzienności, czy to od innych ludzi, czy po prostu od swoich nachalnych i absorbujących całą uwagę myśli. Jednym słowem: wytchnienie.

Gdy jestem w drodze — czy to idąc, czy pedałując, czy po prostu siedząc przy ognisku obok namiotu — mój umysł często błądzi; pod sklepieniem czaszki odbywają się miliardy procesów, neurony strzelają impulsami, synapsy męczą się, przekazując dane; giną i powstają całe wszechświaty. Ale to, co najistotniejsze, objawia się na zewnątrz: jest to spokój; to wszystko dzieje się niezależnie, “pod spodem”, jakby “w tle” — i nie zaprząta tej cielesnej powłoki, tej ściany spokoju, której często tak bardzo, tak mocno potrzebuję. Przetrawiam. Biorę na warsztat. Obieram z pozorów, docieram do treści/znaczenia. Wielkie kęsy (“When I bit off more than I could chew”, jak pięknie śpiewał Sinatra) rozbijają się na mniejsze fragmenty, które potem, już świadomie, można zacząć rozpracowywać na dobre; czasami nawet, gdy są już one odpowiednio przetworzone, dochodzi do magicznego wyklarowania się stanowiska/odpowiedzi/postawy — choćby tylko chwilową, to jednak przynosi to uglę.

Dzicz — niezależnie od tego, jaka konkretnie — to miejsce, które pozwala być sobą dla samego siebie; nie liczy się nic poza drogą — i to taką szeroko pojętą. Bo chociaż ścieżka często znika z oczu, niknie wśród krzaków czy pokrywa się błotem; chociaż często muszę przekraczać rzeki i mozolnie brnąć pod górę, to jednak horyzont cały czas stoi przede mną otworem a ziemia, sprężyście uginając się, przyjmuje moje kroki bez słowa sprzeciwu, wręcz zaprasza, aby stąpać po niej więcej; las w nocy ochrania mój namiot gałęziami; strumienie oferują orzeźwienie swoją zimną wodą; pola pozwalają wylegiwać się w słońcu, które wywołuje uśmiech na twarzy a chmury dostarczają kojącego cienia a czasami i motywacji za pomocą kropli deszczu. Idę. Jestem w drodze, co pozwala mi wyrwać się ze swojej głowy.

Ucieczka. Tak zapewne możnaby to nazwać. Sęk w tym, że nie ma ucieczki od życia — może ona być tylko ostateczna. Choćbym odnalazł najbardziej odludne miejsce i uczynił je swoim, i tak odnajdzie mnie tam tłum żądny wytykania kogoś — kogokolwiek — palcami.

Zaczynam rozumieć — bo rozumienie przychodzi właśnie wtedy, gdy (paradoksalnie), rozumowania unikam — że nie muszę rezygnować; że jestem w stanie stawić czoła, że potrafię znaleźć siłę i energię, że stać mnie na więcej, niż mi się wydaje. Zaczynam rozumieć — w tych momentach, gdy pochłania mnie droga, dając jednocześnie mojemu umysłowi czas na przetrawianie — że czasami trzeba odpocząć; niech im będzie — niech mówią, że uciekam. Trudno. Niech mówią.

Zaczynam rozumieć — przy blasku ogniska, pod rozgwieżdżonym niebem, wśród ciszy nocnego lasu — że tylko ja sam z siebie nigdy nie zrezygnuję.

Takie oświecenie nie jest dla mnie żadną nowością — jest raczej internalizacją tego, co od dawna już wiedziałem, ale co po prostu nie znalazło okazji, aby w pełni do mnie dotrzeć.

Jestem w drodze; idąc, spoglądam czasami pod stopy, a czasami ponad horyzont; otacza mnie przestrzeń, wypełnia mnie światło. Zamykam oczy, jestem spokojny.

Jestem w drodze. Będąc w drodze — odpoczywam. W drodze zatem pozostanę.

--

--