Srebro
Księżyc świeci światłem odbitym; poznajemy go jedynie za pośrednictwem promieni Słońca. Nie wiemy zatem, jaki jest on sam w sobie.
Problem pojawia się wtedy, gdy chcemy spojrzeć na samych siebie; ze względu na to, że jesteśmy zwierzętami społecznymi, obraz siebie czerpiemy z oczu innych — patrzymy w te oczy i (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) dostrzegamy w nich swoje odbicie.
Skąd zatem wiem, jaki jestem? I czy znam siebie samego takim, jakim jestem?
Stykamy się z wieloma ludźmi; można zaryzykować twierdzenie, że jakaś relacja łączy nas z każdym człowiekiem na świecie — wszak wystarczy podobno tylko siedem osób, aby stworzyć łańcuch łączący dwoje dowolnych ludzi na Ziemi. A co człowiek, to pewne wizja świata, jakieś inne spojrzenie, różnica w poglądach, specyficzne obserwacje — dotyczące także tych, którzy dokoła. Co za tym idzie — tyle obrazów “mnie”, ile ludzi, z którymi się stykam.
Gdy myślimy o relacjach w naszym życiu, przed oczami naszej wyobraźni zaczyna przewijać się plejada: rodzina, przyjaciele, znajomi, współpracownicy. Kogoś wśród nich brakuje. O pewnej relacji zapominamy najczęściej, chociaż powinniśmy do niej przywiązywać największe znaczenie.
Szum informacyjny będący niechlubną oznaką życia w ponowoczesności, ten natłok bodźców obciążający nasz system poznawczy — powodują, że ilość bierze prymat nad jakością. Narzędzia umożliwiające natychmiastową komunikację z dowolną istotną na planecie, zamiast sprawiać, że będziemy czuć się bliżsi sobie i bardziej ze sobą połączeniu, alienują nas, zamykając w bańkach — swoistych wirtualnych klikach kształotowanych i kontrolowanych przez technologię oraz tych, którzy nią władają. Poczucie wyobcowania nie dotyczy li tylko porozumienia z innymi — tracimy umiejętność nawiązania kontaktu z nami samymi; słyszymy, kim jesteśmy i jacy powinniśmy być z tylu różnych źródeł, że zagłuszają one nasz wewnętrzny głos; alienujemy się od samych siebie i często czynimy to z własnej woli.
To narastające uczucie utraty samego siebie przyczynia się do naszego zagubienia; odłączeni od siebie unosimy się nad masą bezimiennych ciał zastanawiając się, które z nich należy do nas.
Zapomnieliśmy pielęgnować relację, którą każdy z nas ma z samym sobą. Zapomnieliśmy spoglądać w swoje własne oczy; utraciliśmy z pola widzenia to, w jaki sposób postrzegamy samych siebie.
Celem usypywania mandali nie jest stworzenie pięknego obrazu; ziarenka piasku nieprzypadkowo są jej budulcem — należy ją zniszczyć, zamazać, rozsypać, zetrzeć wzór i wymieszać elementy składowe po to, aby móc stworzyć nową. Nie należy jej uwieczniać — nowa wizja musi być świeża, niezapośredniczona w starych wzorcach.
Aby odnaleźć swój własny głos, aby być w stanie spojrzeć we własne oczy i zobaczyć w nich siebie, potrzebujemy co jakiś czas zatrzeć mandalę nas samych usypywaną przez tych, którzy nas otaczają — powiedzieć “nie” ich wizji, zerwać z komfortem bycia definiowanym przez relacje — wciąż te same, wciąż potwierdzające, wciąż dające poczucie “swojskości”.
Być “na miejscu” można tylko “tu i teraz”; każde “wczoraj” przywołuje jakieś “tam” a wyimaginowe “jutro” domaga się abstrakcyjnego “gdzie indziej”. Skoro nie jesteśmy w stanie znaleźć, to musimy szukać; skazani jesteśmy na dociekanie, eksplorowanie, odkrywanie — dotykać nowych ludzi, stąpać po świeżej ziemi, wciągać w płuca kolory innego nieba.
Nie wiem, jaki jestem; ci, którzy dookoła mnie, wiedzą zapewne lepiej. Ale ja też chcę wiedzieć; nie mogę być zdany na nich. Nowe spojrzenia to nowe elementy układanki; każda zmiana to zakreślanie nowych granic.