Lekcja, której się nie spodziewałem

Lukasz Karwacki
Ten margines się nie zgadza
5 min readJul 30, 2018

“Co czujesz, gdy w niedzielę wieczorem myślisz o poniedziałku?”

To moje ulubione pytanie, które zadaję współpracownikom na cyklicznych rozmowach ewaluacyjnych. Jest tak proste, bezpośrednie i zniewalające, że dotyka bardzo głęboko i wręcz nie pozwala na nieszczerą odpowiedź. Jeśli słyszę: “podekscytowanie”, to wiem, że robimy dobrą robotę.

I właśnie przez to nieszczęsne podekscytowanie nie wiem co mam myśleć o zbliżającym się urlopie. To tylko trzy dni wolnego, ot przedłużony weekend, jednak nie specjalnie czuję, żebym ich potrzebował. Szczęśliwie, jakiś czas temu odnalazłem swój zen — praca mnie nie męczy — nie mam więc potrzeby, żeby rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady. Nawet jeśli tylko raz na jakiś czas, nawet jeśli tylko na kilka dni. Tym bardziej, że jest tyle ekscytujących możliwości, które będą musiały zaczekać. A z możliwościami, jest jak z drzwiami — nie pozostają długo otwarte — co jeśli za kilka dni będzie już za późno?

Z drugiej strony wiem, że warto zmuszać się do przerw. Nie tyle w celu naładowania baterii, co oczyszczenia umysłu, poukładania myśli i nabrania perspektywy. Będąc oderwanym od codziennej pracy operacyjnej łatwiej spojrzeć na sprawy z dystansu, ocenić ich wagę, zauważyć powtarzające się wzory. Zawsze zabieram też ze sobą kilka lektur, żeby nadrobić zaległości i wykorzystać (jakże rzadką) szansę na dłuższe, nieprzerywane sesje czytania podczas spiekingu na plaży. (Pozycją nr 1. na liście było tym razem Principles, w których Ray Dalio, założyciel Bridgewater Associates, wymienia żelazne zasady, którymi kieruje się w życiu prywatnym jak i tym zawodowym.)

Taki cel miałem i tym razem, acz z jedną drobną różnicą — na nasz “city break” nad Bałtyk wybraliśmy się w 2+1. Antek ma ciut ponad rok, zaczął stawiać pierwsze kroki i każdy rodzic wie, ile taki mały człowiek potrzebuje uwagi. Dawno minęły czasy spokoju i układania planu dnia wedle własnego upodobania — teraz wiele zależy od pierworodnego.

Jak łatwo się domyślić, szanse na czytanie stały się jeszcze rzadsze, a nieprzerywane sesje szybko zamieniły się w przerywane. I co teraz począć? Co z nową wiedzą, inspiracją, układaniem myśli? De facto pozostały mi teraz dwie aktywności: zajmowanie się Antkiem oraz obserwowanie jak żona zajmuje się Antkiem. Fair enough, są rzeczy ważne i ważniejsze. Telefon — jak zwykle podczas urlopu — leży milczący na dnie plecaka, nic się nie stanie, jeśli dołączy do niego też Kindle.

Tak więc jestem na władysławowskiej plaży wieczorową porą. Odcinam technologię i zostaję sam na sam z myślami. Czas zwalnia; zmysły się wyostrzają. Zaczynam słyszeć szum fal, śmiech dzieci, rozmowy przypadkowych ludzi. Zaczynam widzieć te 32 miliony kolorów, których darmo dopatrzeć się na ekranie monitora, widzę kluczące mewy, zauważam drobne, ludzkie interakcje. Wróciłem do korzeni, wróciłem do fundamentów. Jestem w miejscu gdzie każdy jest sobą, gdzie wszyscy zostawili swoje maski w domu i, często półnadzy, często po drinku, delektują się zachodzącym słońcem w towarzystwie swoich najbliższych. Jest pięknie!

Absorbuję otoczenie całym sobą. Zachłannie rozglądam się wokół siebie i patrzę po twarzach. Zuchwale kradnę każdy detal, każdą cząstkę czyjegoś życia.

Okiem przedsiębiorcy obserwuję żywy handel. Dziewczynkę sprzedającą lampiony za 5zł (5x drożej niż na Alibabie — to się nazywa marża!), dziewczynę sprzedającą róże za 15zł, starszą kobietę sprzedającą przywilej opróżnienia pęcherza za 2–3zł (w zależności od odległości od plaży).

Okiem byłego barmana patrzę na to, co ludzie piją — przyporządkowuję trunki do wyglądu, wieku, liczebności grupy. Analizuję, kreślę zależności, tworzę tezy i stereotypy.

Okiem pedanta patrzę na lampiony spadające do morza, na kiepy i kapsle porzucone w piasku, na opalonych starszych panów oddzielających brązowe butelki od nic niewartych śmieci.

Okiem ojca patrzę na syna, który właśnie wyrwał się mamie i zaczął samotną wędrówkę po plaży. Ciekawe — jeszcze dzień wcześniej zasuwał na czworakach po piachu, tworząc wokół siebie chmurę pyłu niczym ciężarówka na budowie, a dziś próbuje już “jak człowiek”, na dwóch nogach. Zabawny to widok - mały Antek, dla którego polska plaża rozmiarem jest niczym pustynia dla Beduina, a fałdy piachu równają się zaspom śniegu z legendarnych polskich zim, wspominanych czasem z sentymentem przez naszych rodziców.

A jednak — Antek gdzieś na horyzoncie dojrzał morze i nie zamierzał odpuścić. Ostrożnie stawiał swoje kroki, piach rozstępował się pod jego ciężarem i chwiał biednym dzieckiem na wszystkie strony. Jeden, dwa, góra trzy kroki i bum! — Antek ląduje na swoich czterech literach. Niezrażony, z uśmiechem na twarzy, chłopiec wstaje i podejmuje kolejną próbę. Dwa, trzy kroki i bęc! — kolejny upadek. Antek podnosi się i kontynuuje.

Siedzę, patrzę bezczynnie i zastanawiam się kiedy ten mały człowiek się podda, kiedy zabraknie mu sił i stwierdzi, że to nie ma sensu, że droga go przerasta i bezpieczniej wrócić do ramion rodziców, ciesząc się ich ciepłem, komfortem i bezpieczeństwem. Niedoczekanie. Antek, jak zaczarowany, konsekwentnie wyrywa plaży każdy kolejny kawałek, krok po kroku, metr po metrze, upadek po upadku. Jest już w połowie drogi, gdy po kolejnym, nie-wiem-już-którym upadku pojawia się pierwszy jęk zawodu, zauważam pierwszy grymas czy gest bezsilności. Mimo wszystko Antek keeps walking jak ten Janek na butelce whisky.

I nagle — niczym grom z jasnego nieba — ogarnia mnie paraliżujący, przeszywający do bólu, najprawdziwszy wstyd. Czuję się jak człowiek, który właśnie uświadomił sobie coś strasznego i ogarnęły go jednocześnie zażenowanie, smutek i wyrzuty sumienia. Antek jest właśnie o krok od upragnionego celu, po wyczerpującej, zdaje się niekończącej wędrówce przez piaski Sahary. Dotarł do morza, mimo że ledwie kilka tygodni wcześniej stawiał na tym świecie pierwsze kroki, mimo że ledwie wczoraj poczuł po raz pierwszy dotyk piasku na swojej skórze, mimo że nie oglądał się za siebie, żeby sprawdzić czy towarzyszy mu któryś z rodziców. To zrobił Mały Antek.

A co z tobą drogi rodzicu? Ile razy w swoim życiu wątpiłeś, poddawałeś się, po upadku zawracałeś, mimo że twoja podróż w porównaniu do tej Antka przypominała ledwie przemierzenie piaskownicy? Ile razy kląłeś, bluźniłeś, obrażałeś się świat i szukałeś winny w innych, gdy coś poszło nie po twojej myśli, gdy nie osiągnąłeś zamierzonego rezultatu? Ile razy w obliczu wyzwania wybierałeś ciepłe i bezpieczne zakątki, zamiast odważnie, z wyprostowaną sylwetką, stawić czoła przygodzie. Jakie masz dla siebie usprawiedliwienie?

Nie udało mi się skończyć Principles, ale z nad Bałtyku wracam z lekcją, której w życiu się nie spodziewałem. Z lekcją, której doświadczyłem całym sobą i której nigdy nie zapomnę. Z lekcją, którą pozostawił mnie mój roczny syn — by po upadku wstać, otrzepać się z piasku i, z uśmiechem na twarzy, iść dalej do upragnionego celu.

Co poczułem w niedzielę wieczorem, gdy pomyślałem o poniedziałku? Poczułem ciężar odpowiedzialności, jaką Mały Antek nieświadomie nałożył na mnie tamtego letniego wieczoru — odpowiedzialności, by iść przez życie i każdy dzień tak, jak Antek przez plażę. By któregoś dnia syn był tak dumny z ojca, jak ojciec jest dumny z syna.

PS. A Antek po powrocie do domu biega jak sarenka — cały trud i wysiłek też mu się opłacił.

--

--

Lukasz Karwacki
Ten margines się nie zgadza

Co-founder and CEO @ Sunscrapers and Weekly App. Designer, ex-Londoner, family guy, and deep thinking enthusiast.