Samotność

Robert M. Wysocki
Refleksje
Published in
4 min readNov 13, 2016

Uwielbiam język polski; jest on bardzo elastyczny, pozwala na stosowanie czasami genialnych zabiegów stylistycznych czy generalnie granie formą tak trudne zazwyczaj do osiągnięcia na przykład w języku angielskim. Jednakże ma on również pewne ograniczenia, a jednym z nich jest brak rozróżnienia podobnego angielskim słowom: solitude oraz loneliness.

https://unsplash.com/@reddangelo16

Samotność — bo tak oba są tłumaczone na nasz język — nie jest prosta, oczywista ani jednowymiarowa. Zazwyczaj się nad tym nie zastanawiamy, ale można jej doświadczać zupełnie różnie w zależności od wielu czynników — głównie okoliczności, w jakich się znajdujemy (tak zewnętrznych, jak i wewnętrznych) oraz naszego charakteru (czy też może lepiej byłoby powiedzieć: temperamentu).

Pokusiłbym się wręcz o stwierdzenie, że nie ma jednej „samotności”; że te dwa angielskie określenia opisują w rzeczywistości dwa różne zjawiska; stany doświadczane i opisywane przez nas za pomocą jednego polskiego słowa nie zawsze są sobie równoważne, tożsame.

Samotność nie musi być zawsze takim ciemnym tunelem, taką czarną studnią bez dna; równie często może ona objawiać się w postaci miękkiej pierzyny, pod którą można się schować przed całym światem (a często też i samym sobą); ciepłego koca, którym można się owinąć; głębokiego fotela, którego ramiona zawsze będą dla nas otwarte.

Bycie w towarzystwie oraz bycie samemu nie są przeciwieństwami — przecież w dokładnie taki sam sposób, w jaki bywamy z innymi, możemy także być sami ze sobą. Z pewnością my rozumiemy siebie najlepiej, chociaż może wymagać to od nas trochę poodkrywania; ale gdy już uda się osiągnąć ten stan, to można być dla siebie najlepszym towarzyszem i najwierniejszym przyjacielem, który nigdy siebie samego nie opuści.

Tak więc nie ma możliwości postawienia prostego i jednoznacznego znaku równości pomiędzy samotnością a byciem samemu.

Na takiej samej zasadzie można czuć się samotnym podczas przebywania w towarzystwie innych. Bo nie o sam fakt „posiadania” towarzystwa się rozchodzi, ale o jego „jakość”; o to, jak blisko temu towarzystwu do nas, do dosięgania tego, co w nas samych istotne, co jest naszym spiritus movens. Bo chyba tylko właśnie takie obcowanie z innymi — prawdziwe, dotykające jestestwa — jest w stanie wzbudzić coś więcej i w efekcie zagłuszyć (czy może nawet: wygasić) samotność.

Bycie samemu może być bardzo terapeutycznym przeżyciem — odcięcie się od obcego świata i ludzi, którzy nas nie pojmują i zanurzenie się w tym głębokim, wiecznie otwartym fotelu może mieć zbawienne skutki dla poranionej psychiki czy po prostu dla zmęczonego umysłu. Już nawet mało istotne staje się to, czy „się analizujemy”, czy też po prostu jesteśmy we własnym towarzystwie — obie te „czynności” mogą być funkcjonalne a fakt, że „wykonywane” w pojedynkę, sprawia, że potencjał do (samo)akceptacji oraz nie(samo)oceniania wzrasta. A przecież w ostateczności tego najbardziej nam trzeba — kogoś, kto nas przyjmie takich, jakimi jesteśmy. Nawet (a może: zwłaszcza), jeśli tym kimś mamy być my sami.

Zarówno loneliness, jak i solitude można „uprawiać” tak samemu, jak i w gronie rozszerzonym; specjalnym przypadkiem może tutaj być takie, składające się z dwóch osób.

Bycie samemu z kimś, kto — tak, jak my — również rozumie i kocha ten stan, jest świętym graalem (przynajmniej moim osobistym, aczkolwiek coraz częściej spotykam się z taką opinią ze strony innych). Taki stan dzielony z drugą osobą jest definicją piękna i harmonii i — podobnie, jak w przypadku ciszy — uruchamia procesy zrozumienia i akceptacji na wyższym poziomie.

Co innego jednak bycie samotnym w towarzystwie drugiej osoby — zwłaszcza takiej znaczącej. Dyskusyjne co prawda staje się rozumienie pojęcia „osoba znacząca” w przypadku, gdy jest się samotnym obcując z nią, jednak podobne doświadczenie stało się zapewne udziałem wielu z nas.

Granica z pewnością jest, ale dopuszczam możliwość, że ma ona formę cienkiej linii i że — w związku z tym — bardzo łatwo ją przekroczyć. Być może nawet nieświadomie czy wręcz nieintencjonalnie.

Obie formy samotności, oba te stany wyrażane dwoma angielskimi pojęciami, mogą być bardzo intensywne, a intensywność ta często może „rozlewać się” na towarzyszy — czy też tego jednego towarzysza. W skrajnym przypadku bycie samemu może tę drugą osobę pochłonąć tak, że stanie się ona nieistotna a wszystko, co będzie się dla odczuwającego liczyć — to to błogie poczucie bycia sam na sam ze sobą. Z drugiej strony samotność może pożreć zupełnie tego, kto jej doświadcza — do tego stopnia, że obecność czy nawet bliskość drugiej osoby stanie się niezauważalna i nieznacząca.

Samotność to obusieczny miecz, który może zarówno tworzyć — spokój, poczucie wartości, błogość — jak i również niszczyć — relacje, więzi, spójność emocjonalną. Wszelkie jej odczuwanie należy zatem zaczynać od uświadomienia sobie, czego się po niej spodziewamy i jak wpływa ona na nas samych i na nasze najbliższe otoczenie.

Najpiękniej przecież z pewnością byłoby mieć kogoś, kto byłby naszym osobistym solitude.

--

--