„243 osoby zniknęły bez śladu. Ludzie młodzi. Kobiety. Dzieci. I nikogo to nie obchodzi”

Natalia Ossowska
17 min readJan 7, 2016

--

Ghost Boat 1 : 2 : 3 : 4 : 5 : 6 : 7 : 8 : 9

Część 1: Jak znaleźć łódź, która zniknęła bez śladu?

Miała na imię Segen. Wczesnym rankiem 28 czerwca 2014 roku w Libii, wraz ze swoją najmłodszą córką, Abigail, wsiadła do łodzi. Segen była szczupłą 24-latką, Abi — z dziecięcymi pulchnymi policzkami i burzą loków — nie skończyła jeszcze dwóch lat. Nie były same — na pokładzie były łącznie przynajmniej 243 osoby. Stłoczony ludzki towar.

Segen, jak większość osób na łodzi, była uchodźczynią z Erytrei, zwanej „Koreą Północną Afryki” — jednego z najbardziej represyjnych krajów świata. Wszyscy mieli nadzieję, że łódź zabierze ich do Włoch, z dala od niedostatków życia w ich rodzinnym kraju.

Na dzień przed wypłynięciem Segen zadzwoniła do swojego męża, Yafeta. Nie widzieli się od czterech tygodni — podczas gdy ona przemierzała Libię, szmuglowana wraz z dzieckiem tysiące kilometrów na wybrzeże, on został w Sudanie. Miał pójść w jej ślady, kiedy Segen będzie już w Europie.

Przemytnik nie pozwolił im na długą rozmowę — trwała może dwie minuty. Nie oponowali — Yafet miał porozmawiać z żoną, kiedy ta dotrze już do Włoch.

Już nigdy więcej jej nie usłyszał.

Yafet i Segen poznali się dziewięć lat wcześniej w miejscowej kawiarni w Asmarze, stolicy Erytrei. On był w 10. klasie, ona — rok niżej. Kawiarnia była popularnym miejscem spotkań ich szkolnych przyjaciół.

Zbytnie spoufalanie się dziewcząt i chłopców było źle widziane, dlatego nastolatki często spotykały się w większych grupach, zapewniając przykrywkę parze, która miała randkę. W taki sposób poznali się Yafet i Segen — towarzyszyli dwojgu przyjaciół, którzy potajemnie się spotykali. I kiedy ci dwoje potrzebowali nieco prywatności, Yafet i Segen spędzali czas na wspólnych rozmowach. Powoli Yafet zaczął się w niej zakochiwać.

„Kiedy zaczęliśmy rozmawiać… nie w jeden dzień, ale w ciągu kilku miesięcy, zacząłem dostrzegać w niej tak wiele rzeczy, które mi się podobały — sposób, w jaki mówiła, w jaki się uśmiechała”, mówi Yafet. „Zakochałem się i poprosiłem, żeby została moją dziewczyną”.

Fotograf Gianni Cipriano udokumentował przedmioty porzucone przez uchodźców, którzy przebyli trudną drogę z Afryki Północnej na Sycylię.

Yafet urodził się w 1987 roku jako najmłodsze z siedmiorga dzieci. Jego ojciec był nauczycielem fizyki w szkole średniej, a matka uczyła maszynopisania. Mieszkali w czteropokojowym domu, w zamożnej dzielnicy Asmary. W tamtych czasach Erytrea była u końca 30-letniej wojny o niepodległość od Etiopii i rodziny takie jak Yafeta — wykształcona klasa średnia — gotowe były tworzyć nowy naród od podstaw.

Wolność przyszła w 1993 roku, ale optymizm nie przetrwał długo. W 1998 roku wybuch nowy konflikt z Etiopią, który w ciągu dwóch lat pochłonął 100 000 ofiar. Przywództwo prezydenta Erytrei, Isajasa Afewerkiego, zostało poddane w wątpliwość, na co ów odpowiedział stłumieniem buntu, zamknięciem prywatnych gazet i uwięzieniem każdego, kto mu się sprzeciwił. Od tamtej pory Afewerki nieprzerwanie jest u władzy.

Dzisiejsza Erytrea jest jednym z najbardziej represyjnych reżimów na świecie — udokumentowane są przypadki tortur, niewolniczej pracy, arbitralnych aresztowań, przetrzymywania w odosobnieniu, pozasądowych egzekucji i zniknięć ludzi. Podstawowym mechanizmem kontroli jest obowiązkowa praca na rzecz państwa — powoływani na czas nieokreślony obywatele zmuszani są do pracy w państwowych przedsiębiorstwach praktycznie bez wynagrodzenia. Ograniczana jest wolność słowa, zgromadzeń i wyznania.

Mimo że Yafet był jeszcze nastolatkiem, kiedy wprowadzone zostały represje, dobrze zapisało się to w jego pamięci. I kiedy jego oczy otworzyły się na to, co się działo, nie mógł już odwrócić wzroku.

„Zwykłem pytać moją mamę: mamo, dlaczego?”, opowiada. „Moja matka mówiła, żebym siedział cicho i nie mówił tak poza domem. Jestem w swoim kraju i pytam tylko, co się stało. Dlaczego mi nie wolno? Później widziałem, co stało się z tymi, którzy zadawali pytania”.

Do dzisiaj z kraju uciekło ponad 400 000 ludzi — 1 na 16 Erytrejczyków.

We wrześniu 2007 roku Yafet i Segen byli parą już od dwóch lat. Jak każdy Erytrejczyk, po ukończeniu 11. klasy a przed powrotem do szkoły Yafet musiał odbyć półroczne szkolenie wojskowe. Po ukończeniu szkoły, na kilka dni przed tym, jak miał zostać oficjalnie zaciągnięty, wziął Segen na stronę i powiedział, że wyjeżdża z Erytrei.

Yafet i Segen

Nie była z tego powodu zadowolona. Nie dlatego, że nie dostrzegała opresji — sama zrezygnowała z dalszej edukacji po 10. klasie, żeby uniknąć obowiązkowej służby wojskowej. Bała się, że nigdy nie będą mieli szansy na zbudowanie wspólnej przyszłości.

Ale jednocześnie oboje zdawali sobie sprawę, że pozostanie w Erytrei również nie dawało im takiej szansy.

„Z takim rządem nie mogliśmy sobie wyobrazić żadnej przyszłości. Dlatego się zgodziła. Obiecałem, że o niej nie zapomnę. Powiedziała, że będzie się za mnie modlić… I że pewnego dnia będziemy razem i będziemy mieć dzieci”.

Granica między Erytreą a Sudanem to pustynia spękanej ziemi, gdzie temperatury przekraczają 40°C. Jedynym wyraźnym elementem, wyznaczającym granicę między dwoma krajami, jest niski masyw górski, rozciągający się aż po horyzont.

„Za górami jest Sudan. Przed nimi — Erytrea”, mówi Yafet. Dotarcie do nich oznaczało dotarcie do wolności.

Po pożegnaniu ze swoją rodziną i z Segen, Yafet stawił się na służbę w bazie wojskowej na zachodzie kraju. Spędził tam trzy dni, dokonując końcowych przygotowań przed wyruszeniem na pustynię z ośmiorgiem przyjaciół. Miał 20 lat i wiedział, że już nigdy nie będzie mógł wrócić do domu.

„Wiedziałem, gdzie jest zachód, i że jeśli pójdę na zachód [dotrę do Sudanu]”, mówi Yafet. Ale obóz od granicy dzieliły dwa dni drogi, a rząd nie traktował dezerterów łaskawie.

Na pustyni nie było nic, co pomogłoby im zniknąć z pola widzenia — ani drzew, ani krzewów, więc szli głównie nocą. Księżyc świecił jednak tak jasno, że nawet po zmroku nie mieli zbyt wiele osłony. Wobec tego opracowali system: każdy z nich, po kolei, szedł kilkaset metrów przed resztą. Dzięki temu, gdyby trafili na patrol wojskowy, tylko zwiadowca zostałby złapany, a reszta grupy miałaby szansę na ucieczkę.

Jednak nie tylko erytrejskie patrole stanowiły zagrożenie — także już po sudańskiej stronie mogli trafić na przestępców albo służby bezpieczeństwa, które za pieniądze dostarczyłyby ich do erytrejskich władz.

Po dwóch nocach i jednym dniu marszu przez pustynię dotarli do masywu górskiego. Po drugiej stronie gór mieli problem z ustaleniem, w którym kierunku powinni się udać — nikt z nich nie mówił po arabsku, jedynie w tigrinia, głównym języku Erytrei, i nieco po angielsku. Mieli jednak trochę szczęścia — trafili na przyjaznego Sudańczyka, który zabrał ich do swojego domu. „Dał nam jedzenie, wodę, a nawet mleko. Wciąż mieliśmy na sobie wojskowe stroje, przyniósł nam więc cywilne ubrania”.

Mężczyzna skierował grupę do najbliższego obozu dla uchodźców. Udało się. Yafet mógł teraz rozpocząć nowe życie.

„To było najgorsze miejsce, jakie widziałem w swoim życiu. Nie było zorganizowanej dystrybucji żywności. Nie było domów… Były tylko namioty, podarowane przez UNHCR, ale było ich za mało, żeby pomieścić wszystkich. Nie było czystej wody dla uchodźców, nie było zaplecza medycznego, tylko jedna pielęgniarka, a w tamtym czasie znajdowały się tam dwa, może trzy tysiące uchodźców. Jeśli miałeś pieniądze, mogłeś zapłacić za jedzenie, ale byli tacy, którzy nie mieli nic. I byli w poważnych tarapatach”.

Yafet przebywał w Wad Sherife — obozie dla uchodźców, znajdującym się około 16 km od granicy. Opuszczenie obozu było nielegalne, więc trzy miesiące później zapłacił przemytnikowi 100 dolarów, żeby ów zabrał go do stolicy Sudanu, Chartumu, gdzie mógłby pomyśleć o wyruszeniu w dalszą drogę — do Europy lub Stanów Zjednoczonych.

Chartum był jednak kolejnym strasznym szokiem — w tym bezwzględnym mieście na pograniczu prawa Yafet wciąż narażony był na niebezpieczeństwa i nadużycia. Początkowo mógł polegać na pomocy innych — krewny z USA wysłał mu pieniądze, inny, który mieszkał w okolicy, udzielił mu schronienia. Mały, nieumeblowany pokój, w którym nie było nawet łóżek, dzielił z pięcioma innymi osobami, ale mimo to Yafet był zadowolony — pierwszy raz mógł poczuć, co oznacza bycie poza Erytreą.

„Przebywanie w tym miejscu było dla nas dobre. Byliśmy wolni. Czuliśmy, że możemy się zrelaksować. Mogliśmy mówić to, co chcieliśmy… rzeczy, których nie odważylibyśmy się powiedzieć w Erytrei. Rozmawialiśmy o swoim kraju, o naszej przyszłości. To były rzeczy, których nigdy wcześniej nie wypowiadaliśmy głośno”.

Jednak sytuacja Yafeta stopniowo się pogarszała. Sieć wsparcia zaczęła zanikać, a jego pieniądze się skończyły. Zazwyczaj był w stanie uzbierać na tyle, żeby spać w nielegalnych hotelach, prowadzonych w prywatnych domach. Czasami spał na zewnątrz, z innymi bezdomnymi, trzymając się z dala od policji. W końcu Yafetowi udało się znaleźć pracę w piekarni. Właściciel zaoferował mu 3,5 dolara dniówki i pozwolił spać na tyłach sklepu. To były podwaliny stabilizacji, ale jeszcze nie na tyle silne, żeby móc zbudować na nich przyszłość.

Kiedy więc Segen oznajmiła Yafetowi, że latem 2009 roku przyjeżdża do Sudanu, nie był z tego powodu szczęśliwy.

„Powiedziałem jej, że musi być bardziej cierpliwa, żeby zaczekała jeszcze trochę, aż znajdę coś lepszego”, wyjaśnia. „Nie chciałem ściągać jej i patrzeć, jak znajduje się w tarapatach i sam też nie chciałem mieć jeszcze większych problemów”.

Segen zdecydowała się przyjechać mimo to. Nie miała zbyt dużo pieniędzy, ale jej krewny, zajmujący się przemytem ludzi, zgodził się pomóc jej w ucieczce z Erytrei, jeśli znajdzie trzy osoby, które uciekną z nią i będą w stanie zapłacić.

Wreszcie we wrześniu 2010 roku Segen i Yafet wzięli ślub — na kościelnej uroczystości było około 30 osób.

„Tego dnia byłem szczęśliwy — to był dzień mojego ślubu; ślubu z dziewczyną moich marzeń”, wspomina Yafet.

Sytuacja zaczęła się poprawiać. Zamieszkali razem, a Yafet dostał nową pracę — sprzedawał produkty rolne online, ze swojego własnego biura, z własnym komputerem i pensją 500 dolarów miesięcznie.

Jednak bycie w końcu razem nie zmniejszało poczucia niepewności. Wciąż dyskutowali, czy zostać, czy też podjąć próbę przedostania się dalej. Rodzina Segen zachęcała ją do ucieczki z Afryki — albo do Izraela, przez Pustynię Synajską, albo do Europy, łodzią przez Morze Śródziemne. Obie możliwości były niebezpieczne.

„Nie chciałem ryzykować naszego życia, żeby mieć szansę na lepsze życie”, mówi Yafet. „Dlatego próbowałem jej wytłumaczyć, że jeśli znajdziemy lepszy sposób, bezpieczny sposób, dostaniemy wizę lub szansę na przesiedlenie i będziemy mogli opuścić Afrykę samolotem, to w porządku, wyjedziemy, ale nie, nie musimy ryzykować naszego życia”.

I wtedy Yafet stracił pracę — firma, dla której pracował, została zamknięta. Miesiąc później, 16 sierpnia 2011 roku, urodziła się Shalom, ich pierwsza córka. Yafet podejmował się każdej pracy — sprzątał domy, był pracownikiem fizycznym, pracował w restauracji. Kilka miesięcy po narodzinach Shalom, Segen znów zaszła w ciążę. Ich druga córka, Abigail, urodziła się 29 października 2012 roku.

Sytuacja była niestabilna, a Segen była jeszcze bardziej niespokojna niż kiedykolwiek. Znalezienie sposobu na wyjazd stało się głównym tematem ich rozmów. To było dla niej zbyt wiele.

„Nie mogła spać, nie mogła jeść. Nie była w stanie zajmować się dziećmi… Płakała bez powodu; z powodu drobiazgów wpadała w gniew. Nie potrafiła już zaznać spokoju. Próbowałem sprawić, żeby poczuła się swobodnie, żeby się rozluźniła, ale było coraz gorzej”.

I pewnego dnia powiedziała, że nie może już dłużej czekać.

Rozważyli wszystkie możliwości i ostatecznie zadecydowali, że Segen przekroczy pustynię do Libii i tam wsiądzie na łódź przemycającą ludzi przez Morze Śródziemne do Włoch. Kiedy dotrze na miejsce, uda się do Norwegii, w której funkcjonuje jeden z najszybszych w Europie systemów przyznawania azylu i łączenia rodzin. Yafet dołączyłby do niej później. Początkowo nalegał, żeby obie córki zostały z nim w Chartumie, ale Segen uważała, że zabranie ze sobą Abigail pomoże im obu uniknąć nadużyć w czasie podróży, a może i zyskają dzięki temu nieco preferencyjnego traktowania i dostaną dodatkowe jedzenie czy wodę — rzeczy, które podczas długiej podróży przez pustynię, jaka je czekała, mają ogromne znaczenie. Yafet ustąpił.

Kiedy masz zostać przeszmuglowany przez międzynarodowe granice, przemytnicy nie podadzą ci dokładnej daty ani godziny wyjazdu — po prostu dzwonią, bez uprzedzenia, i tyle. Wyruszasz.

Kiedy przemytnicy powiedzieli w końcu Segen, że już czas, Yafet przygotowywał się na ten moment od tygodnia, ale i tak zaskoczyło go to — był w pracy, kiedy zadzwoniła i powiedziała, że wyjeżdża. Yafet nie mógł wrócić do domu, żeby się pożegnać.

Kiedy następnym razem Yafet rozmawiał z żoną, Segen właśnie dotarła do pierwszego przystanku w Libii. Przekroczenie Sahary, bezludnego terenu bez dróg, trwało piętnaście dni. Powiedziała, że jest bezpieczna, jednak nie wszyscy mieli tyle szczęścia — powinni byli pokonać tę trasę w sześć dni, ale ciężarówka, którą jechali, zepsuła się i żeby kontynuować podróż, musieli cztery dni czekać na następną.

W tym czasie cztery osoby zmarły z powodu odwodnienia.

Segen płakała przez telefon.

„Poprosiłem ją, żeby dała do telefonu Abigail… żeby pozwoliła mi usłyszeć jej głos”, wspomina Yafet. „Powiedziała, że [Abigail] była zbyt zmęczona i już spała. Kiedy to usłyszałem, naprawdę się przestraszyłem. Myślałem, że Abigail coś się stało”.

Yafetowi nerwy nie puszczają często, ale wtedy nakrzyczał na Segen, żeby pozwoliła mu usłyszeć głos Abi. Segen podała dziecko do telefonu.

Jego strach nie był bezpodstawny. Wiodąca przez pustynię trasa, którą pokonała Segen, jest zdradliwa i ogromna liczba uchodźców i imigrantów ginie po drodze, nie docierając nawet do wybrzeży Libii, nie mówiąc już o Europie. Z powodu braku informacji i dokumentacji, trudno ocenić, ile dokładnie osób umiera każdego roku na Saharze, ale przy przemytnikach, którzy ładują na stare ciężarówki nawet po sto osób, liczba ta z pewnością jest wysoka.

„Było mało jedzenia i niewiele wody. Kiedy woda się skończyła, ludzie zaczęli pić swój mocz”, powiedział mi o swojej podróży Younes Abdi, 29-letni somalijski uchodźca, który uciekł na Sycylię. Z jego grupy, liczącej około stu osób, dwadzieścia zmarło, ponieważ problemy z paliwem i ciężarówką, którą byli przewożeni, spowodowały opóźnienia w podróży.

Ci, którzy uchodzą z życiem, napotykają na ryzyko porwania, pobicia, tortur czy przemocy seksualnej.

Mohammed Ali, mieszkający na Sycylii 28-letni uchodźca z Somalii, opowiedział mi o tym, jak został przez przemytników pobity kijami, pchnięty nożem i okradziony. Inni są porywani przez przemytników lub różnego rodzaju milicje i torturowani, dopóki ich rodziny nie wpłacą okupu. Kobiety, zanim zostaną dopuszczone do dalszej podróży, często są gwałcone i wykorzystywane seksualnie.

Sytuacja nie ulega poprawie, kiedy uchodźcy docierają do swojego pierwszego przystanku w Libii. Milicje i lokalna policja często umieszczają ich w więzieniach lub ośrodkach detencyjnych, a nawet przetrzymują w niewoli w domach i żądają pieniędzy w zamian za uwolnienie. Jeśli uchodźca nie może zapłacić, zmuszany jest do pracy i poddawany innym nadużyciom, z torturami włącznie.

Bahousmane, 33-letni Senegalczyk, który wystąpił o azyl na Sycylii, przez rok przetrzymywany był w zamkniętym domu wraz ze 150 osobami. Grupie udało się uciec, kiedy dwoje ludzi wyżłobiło dziurę w ścianie.

Uchodźcy spotykają się z wyzyskiem i nadużyciami także poza ośrodkami detencyjnymi i więzieniami, podczas samej podróży przez Libię, w czasie której pracują, by zarobić na przeprawę do Włoch.

„Nie lubią czarnych. Traktują czarnych jak niewolników”, powiedział Osaretin Ugingbe, 35-letni Nigeryjczyk mieszkający na Sycylii.

Kiedy w końcu udaje im się dotrzeć na wybrzeże i uiścić opłatę — około 1500 dolarów — za miejsce na łodzi, przetrzymywani są w zarządzanych przez przemytników domach przez okres od kilku dni do wielu miesięcy, w zależności od warunków pogodowych i tego, ile osób gotowych do podjęcia podróży udało się przemytnikowi zgromadzić. Przemytnicy nie zapewniają wiele żywności czy wody, a przemoc jest powszechnie stosowana.

Ostatnia rozmowa Yafeta i Segen miała miejsce około miesiąc po tym, jak kobieta opuściła Sudan. Po niebezpiecznej i ciężkiej podróży dotarła wreszcie do wybrzeża i w domu przemytnika czekała na wyjazd do Włoch.

„Pamiętam, że ostatnim dniem, w którym usłyszałem jej głos, był 27 czerwca”, mówi Yafet. „Powiedziała, że ma wyjechać następnego dnia, 28, lub dzień później. Powiedziałem jej, żeby była silna, żeby uważała na siebie i naszą córeczkę”.

Yafet zadzwonił 28, ale nikt nie odebrał telefonu. Wydzwaniał więc raz za razem.

Dopiero następnego ranka ktoś wreszcie odebrał. Zapytał, kogo Yafet szuka. „Powiedziałem mu: Segen”, opowiada Yafet. „Spytał, czy to była ta z małą dziewczynką. Odpowiedziałem, że tak… Powiedział mi tylko, że wyruszyli wczoraj i odłożył słuchawkę”.

W wyobrażeniu Yafeta podróż przez Libię była niebezpieczniejsza niż przeprawa przez morze. Stwierdził więc, że skoro Segen i Abi dotarły do wybrzeża, są bezpieczne i jedyne, co powinien teraz robić, to czekać na ich telefon.

Po tygodniu zaczął się martwić.

„Później, 4 lipca, zadzwoniłem do przemytnika”, mówi Yafet „Powiedział mi, że dotarli, że rozmawiał z nimi przez telefon. Nawet mi pogratulował”.

„Uwierzyłem mu”.

Mężczyzną po drugiej stronie słuchawki był Measho Tesfamariam, 30-latek również pochodzący z Erytrei, który przebywa obecnie we włoskim więzieniu, oskarżony o konspirację i wspomaganie nielegalnej imigracji. Jego proces ma się rozpocząć w grudniu 2015 roku. Według oskarżenia, Tesfamariam był częścią siatki przemytniczej, która od maja do września 2014 roku zorganizowała co najmniej 23 rejsy między Libią w Włochami. Według włoskiego prokuratora, łódź Segen była jedną z tych, które Tesfamariam pomógł wysłać na Morze Śródziemne.

Pomimo że władze uważają, iż siatka ta jest odpowiedzialna za to, co stało się z 243 osobami, nie wiedzą nic o ich losie. Całkiem możliwe, że łódź zatonęła. Jednak jeśli tak się stało, ten pojedynczy, tragiczny incydent na morzu według ekspertów prawie na pewno zostawiłby jakiś ślad.

„To naprawdę dziwne”, mówi Othman Belbeisi, dyrektor libijskiego oddziału Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM). IOM, będąca w posiadaniu szczegółowych danych o aktywności na Morzu Śródziemnym, nie ma żadnej wiedzy na temat akcji ratunkowych, które pasowałyby do opisu łodzi, na której znajdować się miała Segen.

„Mówimy o ponad 200 osobach, liczbie trudnej do ukrycia przez cały rok. To naprawdę dziwne, że nie było w tej sprawie żadnego oficjalnego śledztwa”.

W międzyczasie Tesfamariam powiedział, że był tylko jednym z uchodźców i pracował dla przemytnika Ibrahima, żeby za darmo dostać się do Europy. Odbierał telefony, pośredniczył między stronami.

Twierdzi nawet, że jego brat również znajdował się na łodzi-widmie. Mówi, że nie wie, co się z nią stało.

„Tylko Ibrahim i Bóg to wiedzą”, powiedział włoskiemu dziennikarzowi na krótko przed tym, jak został w Niemczech aresztowany i ekstradowany do Włoch.

Meron Estefanos spotkałem po raz pierwszy wcześniej w tym roku w Tunezji. Jest drogowskazem dla erytrejskiej społeczności uchodźców — dziennikarka i aktywistka, która znalazła się w centrum exodusu. Tak jak Yafet, opuściła swój kraj, kiedy była młoda, jej wyjazd był jednak legalny. Teraz ma 40 lat, mieszka w Sztokholmie i używa swojej platformy do pomocy uchodźcom i walki przeciwko erytrejskiej dyktaturze.

Najważniejszym elementem platformy jest jej cotygodniowa audycja radiowa Głosy uchodźców z Erytrei. Dla diaspory to program obowiązkowy. W każdym odcinku przedstawia opowieści o ludziach uciekających spod reżimu Asmary i w rezultacie regularnie odbiera telefony z informacjami o podróżach, które potoczyły się w złym kierunku.

Czasem jest to wiadomość głosowa, pozostawiona przez zaniepokojonego kuzyna, rodzica czy rodzeństwo. Kiedy ktoś zostaje porwany lub znika, Estefanos sama prowadzi dochodzenie, żeby dowiedzieć się, co się stało. Ale czasem dostaje rozpaczliwe telefony od ludzi, którzy utknęli na tonącej łodzi i wówczas próbuje zmobilizować władze do podjęcia natychmiastowych działań. To wszystko sprawiło, że stała się kontaktem dla wielu osób uciekających spod panowania Afewerkiego. „Każda z nich ma mój numer”, mówi.

Pierwszy raz Estefanos usłyszała o zaginionej łodzi od grupy rodzin, które — tak, jak Yafet — nie mogły znaleźć odpowiedzi.

Nie było dla niej jasne, co się właściwie dzieje, ale jedno o łodzi-widmie wiedziała na pewno — to, co powiedział rodzinom przemytnik, było kłamstwem. Władze europejskie nie miały żadnych rejestrów, które potwierdzałyby przypłynięcie pasażerów na Stary Kontynent, a gdyby udało im się dotrzeć do Włoch, przybycie łodzi zostałoby odnotowane i osoby znajdujące się na niej mogłyby zadzwonić do swoich bliskich. Żadna z nich nigdy jednak tego nie zrobiła.

„W tej całej sytuacji było coś podejrzanego”, powiedziała mi Estefanos, kiedy się spotkaliśmy. „Jedyne, co wiemy, to że po tych ludziach w domu przemytnika przebywali następni, więc oni nigdy tam nie wrócili. Zostali zabrani, żeby wsiąść na łódź, i już nie wrócili”.

Chociaż odnalezienie kogoś żywego wydawało się odległą możliwością, Meron była w Tunezji z powodu bardzo dziwnego tropu. Mieszkająca w Erytrei rodzina jednej z zaginionych osób otrzymała telefon z tunezyjskiego numeru. Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki podawał się za strażnika więziennego i twierdził, że ludzie z łodzi przetrzymywani są w więzieniu na południu Tunezji. Meron przyjechała, żeby sprawdzić tę informację.

W tym czasie mieszkałem i pracowałem w Tunezji jako dziennikarz od około pięciu miesięcy i znajomy, który pomagał Meron, opowiedział mi o sprawie. Zaciekawiła mnie.

Usiedliśmy na kawę w ogródku jednej z wielu kawiarni, znajdujących się wśród obsadzonej drzewami Alei Habib Bourguiba — głównego pieszego deptaka, biegnącego przez centrum Tunisu, które zdominowane jest przez francuską architekturę okresu kolonialnego. Estefanos wyszła właśnie z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych po drugiej stronie ulicy, imponującego betonowego budynku, otoczonego barierami i drutem kolczastym. Dowiedziała się tam, że nie ma żadnego dokumentu, który mógłby potwierdzić, że ludzie z łodzi przebywali w Tunezji.

Ostatnie cztery dni Meron spędziła na przeszukiwaniu akt sądowych i odwiedzaniu więzień, ale wyniki jej śledztwa były niejednoznaczne.

Było za to więcej tropów. Jeden strażnik powiedział, że słyszał o dużej grupie Afrykańczyków przetrzymywanych na południu Tunezji, w mieście Sfax, w okresie tajemniczego telefonu. Ktoś w sądzie w samym Sfax mówił, że słyszał podobną historię, ale nie było na to żadnych dokumentów.

„To może być jeden z wariantów. Może. Nie sądzę, żebym z całą pewnością mogła stwierdzić, że nie”, powiedziała mi Lorena Lando, dyrektor Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji w Tunezji. „Myślę, że nie możemy wykluczyć żadnej możliwości”.

Pomimo zasłyszanych tropów, plotek i okruchów opowieści, Meron nie miała dla rodzin nic konkretnego. „To, przez co przechodzą te rodziny, jest naprawdę smutne… Chciałabym dać im jakieś zamknięcie tej historii, ale niestety nie mogę”, powiedziała. Jej głos przycichł.

Dzisiaj minął już ponad rok odkąd łódź zaginęła. Los Segen i pozostałych pasażerów pozostaje nieznany. Prawie nikt nie zrobił nic, żeby dowiedzieć się, co naprawdę się wydarzyło.

„Myśleliśmy, że dotarli do Włoch, ale nigdy ich tam nie było”, powiedział Yafet. „Myśleliśmy, że nadal są w Libii, ale nie. Teraz sądzimy, że byli w Tunezji, ale nie mamy na to żadnych dowodów”.

Jedyne, co mamy, to szereg możliwości, dziwnych zdarzeń i brakujących informacji. Gdzie są dowody?

Fausto Melluso, aktywista i specjalista ds migracji we włoskiej organizacji Arci na Sycylii, powiedział mi: „To niepojęte, że w 2014 roku łódź z tak wieloma osobami może zaginąć bez śladu i nikt nic o tym nie wie”.

Niepojęte.

Dla Yafeta i rodzin innych pasażerów łodzi, pustka jest nowym rodzajem tortury. Shalom, jego druga córka, ma teraz 4 lata i pyta, gdzie jest jej mama i dlaczego nie dzwoni. Yafet mówi jej, że Segen jest zagranicą i że pewnego dnia się spotkają. Sam nie wie, czy kłamie, czy mówi prawdę.

„Dwieście czterdzieści trzy osoby zniknęły bez śladu. Ludzie młodzi. Kobiety. Dzieci… I nikogo to nie obchodzi. Dla reszty świata nie ma to znaczenia”, powiedział mi Yafet przez telefon.

Był zły, sfrustrowany.

„Jeśli przypomnisz sobie Charlie Hebdo w Paryżu, tam 14 czy 15 osób zostało zastrzelonych przez jakichś terrorystów… Świat zatrzymał się dla 14 osób, ale dla białych, Europejczyków. Tak samo było z samolotem Malezyjskich Linii Lotniczych”, kontynuował Yafet.

Samolot pasażerski z 239 osobami na pokładzie znika i „cały świat, wszystkie kraje próbują ustalić, co się stało. Ale w naszym przypadku — nic… dlatego, że jesteśmy czarni? Nie wiem, dlaczego. To naprawdę trudne. Co mam powiedzieć?”

Yafet westchnął.

„Jesteśmy przecież ludźmi”.

Szukamy. I możesz nam w tym pomóc.

Chcemy dowiedzieć się, co stało się z Segen, Abi i pozostałymi pasażerami Ghost Boat. I chcielibyśmy, żeby czytelnicy również wzięli udział w sprawdzaniu hipotez, analizowaniu danych i sugerowali kierunki, w których powinno toczyć się śledztwo. Może jest coś, co potrafisz znaleźć, może jest coś, o czym wiesz; może potrafisz dostrzec coś, czego my nie dostrzegamy.

Zbieramy dowody, zagłębiamy się w historię i tworzymy przewodniki, jak szukać, żeby znaleźć odpowiedzi. Dołącz do nas.

Tu dowiesz się, od czego możesz zacząć.

Autorem oryginalnej, angielskiej wersji artykułu jest Eric Reidy, a jej redaktorem Bobbie Johnson. Fakty weryfikowała Rebecca Cohen, a ostatecznej redakcji artykułu dokonała Rachel Glickhouse. Dyrektorem artystycznym jest Noah Rabinowitz. Zdjęcia: Gianni Cipriano dla Medium.

--

--