Ślady

Robert M. Wysocki
Refleksje
Published in
4 min readFeb 3, 2017

Słuchamy z myślą o tym, aby odpowiedzieć — zamiast po to, aby zrozumieć.

https://unsplash.com/@tredo

Szedłem niedługo i niekrótko, a dokładnie tyle, ile iść powinienem — ile sobie zaplanowałem. Droga była spodziewana, aczkolwiek ktoś inny mógłby także myśleć, że trudna. Ja właściwie też bym mógł.

Szedłem przez głęboki śnieg a moje ślady były wyraźnie widoczne — tak, że chyba nikt by ich nie przeoczył, gdyby tak się zdarzyło, że ktoś by szedł tym samym, co ja, szlakiem. I o zbliżonej porze.

Ale nikt nie szedł; byłem sam. A dookoła biel, momentami oślepiająca. Co ciekawe, w tych właśnie momentach oślepienie bywało również olśnieniem. Byłem sam — to przecież najlepsze warunki do “przejrzenia”.

Nie patrzyłem za siebie — a przynajmniej nie z myślą spoglądania w tył. Ale przecież zabłądzenie jest zawsze możliwe — a już na pewno łatwo je można usprawiedliwić w takich warunkach, jakie sobie wybrałem i jakie wybrały mnie. Więc w pewnym momencie musiałem zawrócić. Ale unikałem chodzenia po śladach — tak swoich, jak i tych należących do innych zwierząt, które szlak pokonywały przede mną.

(To takie niezmiernie ciekawe, że i one i ja wybraliśmy te same ścieżki. Jak to jest, że po drogach wyznaczonych przez człowieka nie boją się chodzić nieludzie? Nieludzie. Pejoratywnie to brzmi, ale właściwie dlaczego?)

I widziałem wtedy, że ślady zarówno są, jak i ich nie ma — kontury tracą swoją ostrość, jak na rozmazanym zdjęciu. Faktura śniegu, przypominająca rozsypane kakao, sprawia, że wszelkie próby przyjrzenia się odciskom w nim zostawionym skazane są na niepowodzenia, bo sam wzrok wystarczy, aby zakłócić kształty i zmienić misterny wzór w choatyczną wydmę, czy może wydmuszkę — aby przeobrazić formę w fasadę.

Patrzyłem, a przez zamknięte oczy widziałem fraktale. Lekko muskałem to rozsypane kakao, a w moim umyśle rysował się tęczowy wzór Mandelbrota. I myślałem wtedy, że absence is presence oraz, że less is more. I starałem się muskać jak najdelikatniej, aby nie zakłócić; aby pozwolić być.

I dotarłem do miejsca, które wyznaczyłem sobie na obozowisko — zrobiłem to jeszcze w domu, mając za pomoc jedynie mapę i strzępki pamięci. Toteż moje zdziwienie nie było specjalnie duże, gdy okazało się, że skrawek polany, na który dotarłem, prezentuje się zupełnie inaczej, niż robił to w moim umyśle podczas skrupulatnego planowania. Ot — dowód na to, jak niewielką wagę Wszechświat przywiązuje do naszych zamysłów.

Byłem sam w pustym przyczółku cywilizacji, który wydawał się taki znajomy a jednocześnie taki obcy. Dziwne i nienaturalne było przebywanie w takim miejscu samemu. Zwłaszcza, że z tyłu mojego umysły kołatała świadomość, że byli tu przede mną inni podróżnicy; być może niektórzy z nich również sami. Zdecydowanie nie było to to, czego oczekiwałem na trakcie mojej drogi.

Miejsce na które trafiłem było — co prawda — inne, niż się spodziewałem, ale jednak wygodne i całkiem przyjemne. Dosyć szybko udało mi się w nim zadomowić, co zaskutkowało błogimi uczuciami bezpieczeństwa i spokoju. Oswoiłem się i zaufałem, że drewniana wiata mnie ochroni a murowane palenisko dostarczy ciepła.

Ogień sprawił, że w moich oczach pojawiły się iskry — zawsze tak się dzieje, gdy uda mi się znaleźć odpowiedniego towarzysza. Ale wraz z ogniem zjawił się także dym — najwyraźniej tych dwoje jest nierozłącznych — przez który błyskom zaczęły towarzyszyć krople. Nie da się mieć jednego bez drugiego — to nie bufet, nie żaden bar sałatkowy, gdzie można wybierać tylko to, co się lubi a ignorować składniki nieprzypadające do gustu; to transakcja wiązana i nie ma innego wyjścia, niż wziąć wszystko, co ogień i dym oferują, albo wszystko to odrzucić.

Lektura była ciekawa i przyjemna a i posuwała się najdzwyczaj szybko. Mój kompan zapewniał mi i światło i ciepło a także wyborną herbatkę. Nie mogłem jednakże dać się pochłonąć książce w całości — odrywałem się co jakiś czas, aby mój towarzysz nie czuł się samotny. Nie przeszkadzało mi to ani trochę a wręcz przypuszczam, że pomagało — dając umysłowi czas niezbędny do przetrawienia przyswojonej treści.

Bo taki czas jest czymś wręcz esencjonalnym — tak w zapoznawaniu się z czymś z zewnątrz, jak i z tym wszystkim, co w środku.

Ogień był na tyle wyrozumiały, że nawet, gdy prowadziliśmy swoistą rozmowę składającą się z gałęzi, pieńków i dmuchnięć, nie miał mi za złe, że milczałem. I cisza i ciemność i biel śniegu już nawet nie była tak oślepiająca, gdy niewidoczna.

Poświęcałem zatem czas — chociaż może to złe słowo, bo robiłem to z radością i bez żalu — na dotrzymywanie towarzystwa zarówno książce, jak i mojemu szalonemu kompanowi. I nie robiłem nic zbędnego — i wszystko, co robiłem, do czegoś zmierzało. I nie żałowałem ani chwili, ciesząc się obiema znajomościami. Bo byłem sam, ale przecież nie byłem zupełniesam.

Nie skarżył się, ale też nie musiał — dawał mi przecież i ciepło i światło, ale też poczucie bezpieczeństwa i swoiste “ugruntowanie”, więc gdy jednego z tych darów zaczynało brakować — w moim interesie było, aby podtrzymać tę istotną i pożądaną relację i dać coś od siebie. Zadziwiające (a być może “zatrważające”?), na jak wiele człowiek jest gotów, aby nie utracić. Więc nawet po zakończeniu lektury i owinięciu się śpiworem — kilkukrotnie budziłem się, aby wymienić z ogniem trochę słów — ja mówiłem chrustem i drewnem, on odpowiadał syczeniem, trzaskaniem i żarem.

Obudziłem się, nie wiedząc, gdzie jestem. Świeży śnieg zasypał moje ślady. W nie-do-końca-znanych okolicach, wśród nieco obcych, a na pewno zupełnie-innych-niż-wieczorne zabudowań, otoczony przez świeży śnieg, który zupełnie zasypał moje ślady — zastanawiałem się: “Gdzie jestem? Skąd przyszedłem? Dokąd zmierzam?”

Bo sen — nawet w najlepszym towarzystwie — nie sprawia, że to, co nas otacza, przestaje na nas wpływać. Niespodziewanie dużą władzę nade mną posiadają okoliczności, w których ja jestem, w których się staję. Mogę próbować, mogę przewidywać, mogę się łudzić, że wiem, co bym zrobił, że takie okoliczności=takie reakcje. Że nigdy, albo że na pewno, a może, że zawsze. Ale wiedzieć tego nie będę, dopóki przed tym nie stanę.

Ogień mówił. A ja — zamiast słuchać — zajęty byłem odpowiadaniem.

--

--